W sumie wyszło to całkiem tak, jako że teraz (całkiem nie ogarniam, jakim sposobem) zrobił się 19 stycznia, a przy ostatnim wpisie był jeszcze 31 grudnia, że być może nie jeden czytelnik domyśli sobie, co miało miejsce pomiędzy tymi datami i uzna mnie tym samym za bohaterkę długich nocy rodem z reklamy Lecha, której nieco przeciągnął się Sylwester.
Ale tak czy siak jednak bohaterka.
Nie, nie, było zupełnie inaczej. Po prostu - to jest jedno, kiedy czło... kiedy zaangażowany antybandytowo superbohater musi od czasu do czasu skoczyć na zajęcia do Szczecina*, tudzież Koszalina. To jest jeszcze nadal to samo jedno, kiedy do tego dochodzi mi kwestia polowania na (analogowe) czarownice kuchennicze, które urządzają sobie bazy na Księżycu i trzeba spędzać ferie na innym ciele niebieskim, żeby przeprowadzić po ciemku parę desantów.
stąd
Ciele (ale nie niebieskie).
Ale kiedy nagle do tego wszystkiego dochodzi superbohaterowi całotygodniowa stażopraca, o której nadciąganiu coś tam jedynie przebąkał, żeby nie zapeszyć, a która obcina dzień do połowy i znacznie utrudnia efektywne udzielanie się na polu bitwy, to już jest co innego.
No bo jak inaczej? Ciężko się tak lata od do zależnie od godziny, nawet jeśli jest się tym przypadkiem z supersiłą, supermocą i całym zestawem innych superrzeczy**. Nie dość, że ciężko zachować przytomność umysłu i orientację w sytuacji, to jeszcze każda z tych czynności wymaga jakiegoś takiegoś przygotowania (zwłaszcza, że wspominane dotąd Marmalade jednak się szefowi odwidziało i teraz obrzucam się wyjątkami z Unity3D) i nie można tak sobie zupełnie nic nie robić kilka dni na żaden z tematów (no choćby bagietkę trzeba naostrzyć). I do tego jeszcze agent Heniek robi mi okropne pretensje, kiedy próbuję sobie uciąć drzemkę, kiedy akurat nie bombardują i jest cicho, bo takich rzeczy nie wolno robić (chrapać?), kiedy przeprowadza się regularny desant. Właściwie to ja nie wiem, skąd mam wiedzieć, co się robi podczas regularnego desantu, co podczas nieregularnego, a czego się w ogóle nie robi - nikt mi nigdy tego nie wytłumaczył, nie było tego na zajęciach w liceum, pan Krzyś od marketingu z Koszalinie też nic nie wspominał. W ogóle to kwestią sporną może być tu słowo "regularny", co do czego być może nie jestem upoważniona się wypowiadać, ale jednak po parunastu dniach czołgania się w piasku księżycowym, rzucania nasionami truskawek olbrzymich w tamte przezroczyste graficzne twory i krzykliwego biegania w kółko (bo ciągle ktoś zapomina, że kompasy nie działają) zaczęłam czuć się upoważniona (i bardzo naburmuszona) i powiem, że na regularne mi toto nie wygląda.
Tak więc ostatnie tygodnie są dla mnie takie... dziwne dość. O wszystko się martwię (o Wszechświat, o stażopracę, o kolegów, żeby nie pozabijali się nawzajem), nic mi się nie podoba, nic nie rozumiem i na nic nie mam czasu.
A do tego dochodzą takie przypadki jak ostatnio, w Koszalinie. Znaczy: właśnie o to chodzi, że wcale nie tylko ostatnio. Bo ja za każdym razem jak idę na nocleg do schroniska "Samochodówki"***, to mam wątpliwości czy ten budynek jest za każdym razem usytuowany w tej samej części parku, a przynajmniej pod tym samym kątem. Bo jest park, potem się idzie prosto (jedną ze ścieżek...), potem parę razy w lewo, w prawo albo w inną stronę, a potem, jeśli szczęście dopisze, trafia się to schronisko. Ale to jeszcze nie koniec - wtedy zaczyna się dopiero akcja, przy której zaczynam czuć się jak prawdziwy haker. Bo trzeba znaleźć backdoora. Znaczy: sami zainteresowani nazywają to pewnie frontdoorem, ale - sorry frontdoora to można znaleźć nie obchodząc całego budynku dokoła. Tutaj są jedne drzwi, drugie drzwi, potem jeszcze jedne, przy czym każde wyglądają na częściowo otwarte, a przynajmniej otwieralne, a się okazuje, że to żadne z nich.
Niesamowita sprawa. Za każdym razem człowiek jest dumny, że jednak tam wlazł.
Ale nieważne, nieważne. Ważniejsze, jak przebiega nasza misja, kiedy już biorę w niej udział, kiedy nie śpię i kiedy nie wściekam się wymienionymi wyżej codziennościami. Jestem dumna z Jędrusia, który jakoś na początku stycznia wszedł w taki stopień wtajemniczenia użytkowania swoich butów, że przestał obijać ściany w naszej bazie (no niestety, na zewnątrz bał się wyjść). Raz także dokonał ich "odpowiedniej konfiguracji względem siebie" i Maniek dostał w głowę nienawożoną kapustą pekińską. Z wrażenia (które dobrze rozumiem) wpadł do niepozornego pudełeczka 10x10x3 licencjata Zbigniewa, zaklinował się (nie wiem, czy z wrażenia) i przez pół dnia (ziemskiego) nie szło go wyciągnąć.
A właśnie, a propos Zbigniewa. Przypomniało mi się, co z miesiąc temu mówił mi Maniek na temat Gessler. Kiedy wyszła z telewizora ktoś podobno krzyczał Tak! TAK! To żyje! I smakuje jak kaczka!. Kto mógł być tym ktosiem, jak nie nasz szalony licencjat? Wolałabym, żeby... Ale może on po prostu coś wie? Może... Może...
No więc zrobiliśmy z nim krótki wywiad w dziesięcioro oczu i mówi, że nie wie. Chyba że podczas któregoś eksperymentu coś niepostrzeżenie wyszło mu z telewizora, ale takiego wielkiego wrzeszczącego upiora, to on, mówi, to by nie przeoczył i już by nie było "niepostrzeżenie". A już na pewno, jakby jednak było "postrzeżenie", to by nie krzyczał, że coś żyje i smakuje jak kaczka, tylko coś o wiele mniej werbalnego, jak AAAAAAAA! czy coś tego rodzaju. I że to w ogóle nie mógł być on.
Ale... Miał swego czasu kolegę, który również zajmował się rozwojem i zawartością witamin w produktach, tyle że był to kierunek elektryczny, więc analogia była dość skomplikowana. W każdym razie, jak Zbigniew zapewniał, ów kolega lubił wrzeszczeć, że coś żyje, zwłaszcza kiedy już tosty wyskoczyły z opiekacza. Miał na koncie mnóstwo szalonych (żeby nie powiedzieć szaleńczych) wynalazków jak stworzenie pralkolodówki, latającej podkaszarki do trawy i bezawaryjnego Windows Me (z Viśtą nie podołał, w końcu nie był geniuszem, tylko szaleńcem). Ponieważ wśród znajomych wzbudzał różne odczucia, jeden z nich, Mark Gatiss, nakręcił na jego cześć odcinek Doctora Who The Idiot's Lantern, w którym ów kolega zagrał tytułową rolę (nie, nie latarnię).
Taki nowy trop, choć trudno powiedzieć w chwili obecnej, czy przydatny.
Poza tym... Poza tym Pascal już ma pierwsze plany co do wykorzystania Ziemniaków Tesco. Wspominał coś o marsjańskim szpinaku i dżemie z biedronki. Nie wiem, co ostatecznie z nimi zrobi, ale na pewno coś lepszego niż Okrasa.
Ledwo żyję, ale też nie może być tak, że o niczym nie wiem - paczcie, co się ostatnio wyczynia, jeśli chodzi o doctorowe eventy!
- Tumblrowi projekt 50 Years of Whovians - z okazji pięćdziesięciolecia trwa tworzymy ilustracje do klasycznych odcinków DW! Czyż to nie jest genialne?
Strona projektu: http://50yearsofwhovians.tumblr.com/
(Ciekawe, czy się na jakiś dopcham. Chyżo by było narysować Leelę.) - Akcja fanów dla Chameleon Circuit - z okazji jak wyżej grupka polskich fanek chce pokazać czołowemu zespołowi time-lord-rocka, jak bardzo ich kocha :] Podstawowy plan zakłada nagranie filmiku ze zdjęciami wielbicieli, ale wszyscy są otwarci na kolejne propozycje. A nuż im się spodoba i się do nas pofatygują?
Strona akcji: http://www.facebook.com/events/387742934650815
Zachęcam!
Poza tym... wiecie, że jutro Dzień Babci? A pojutrze jeszcze Dziadka :) Pewnie wtedy nie będę miała czasu na komputer, więc już teraz pozwolę, żeby życzenia złożyła wszystkim superbohaterskim Babciom i superbohaterskim Dziadkom moi znajomi Superbabcia i Superdziadek!
Wszystkiego Najlepszego i Najwspanialszego ;)
Na zakończenie - dygresja:
Ostatnio chłopak mojej siostry, który nie jest superbohaterem (ona zresztą podobnie) założył bluzkę z wielkim S. I feel confused.
Piosenka:
Wsłuchajcie się w tekst.
____________________
*Zapomniałabym - mam znowu parę obrazków:
Dwa z Grafiki: projekt opakowania perfumicznego (zrobiło wrażenie) oraz płyta z szantami Nawiedzonego Kazika (tak, też bym chętnie kupiła, a najlepiej nagrała).
Oraz Rysunek: wycinana abstrakcja biało-czarna oraz pierwsze przymiarki do surrealistycznej pracy o Salvadorze Dalim :*
**A słoik i tak ciężko mi się otwiera
***Bo my mamy przy okazji tych szkoleń hotel, ale... tylko "między" zajęciami. Czyli że jak przyjeżdżam sobie dzień wcześniej wieczorem (bo rano to ani po ludzku kicać po pociągach ani superbohatersko frunąć nad miastem niepodobna), to już nie.
Położenie tego budynku musi być stałe względem gwiazdy Yrpa-5 w galaktyce Psix z gromady K.OT-6, więc wiadomo, że czasami musi się odrobinę przemieścić. Ciesz się, że nie zmienia planety!
OdpowiedzUsuńU mnie też coś zjada poło...no dobra, 90% czasu. Nawet (były) Lord Error zdążył znowu podejść pod pałac i napisać na jego murach kilka brzydkich napisów na d i p(takich, jak "deadline", albo "praca magisterska").
no i może "dzieńdobry" i "pszczółka"
UsuńTo też napisał, ale nie chciałem cytować najbardziej dosadnych stwierdzeń.
UsuńA "kompilator"?
UsuńAstroni udzielam Ci reprymendy, czytają nas niepełnoletnie dzieci i kosmici, nie jest ładnie używać przy nich tak obraźliwych słów:)
UsuńNapisał jeszcze "Konstantynopolitańczykówianeczka". I głośno to wypowiadał! Nawet nauczył tego moją papugę (rzadki gatunek LoopAra), która teraz powtarza to w pętli. Już ja się z nim policzę! W liczbach rzeczywistych!
UsuńWiesz, założył koszulkę z superbohaterskim 'S', więc jest złoczyńcą! Każdy ukrywa się, jak może. Swoją droga, cwana bestia.
OdpowiedzUsuńAno, jutro dzień babci. Co ja jej dam? :O
No tak, obowiązki, praca, staże... Wszystko odciąga człowieka od jego właściwiej działalności. Niestety, życie jest brutalne. :(
jak ma S na koszulce to znaczy że poplecznik Supermana! szybko leć po ośmiornicę !
UsuńAle ośmiornicę z wielkim "S" czy bez "S"? A może z wielkim "O"?
Usuńz wielkim "8"
UsuńNieee, ze znakiem nieskończoności! :)
UsuńA może po prostu miała dwa brzuszki jak we "Wróbelku Elemelku"?
Usuń