Wylądowaliśmy na dzikiej
polanie, pełnej błękitnych kwiatów… Trawy rosły wysoko, gdzieś w oddali pasły
się dzikie konie. Wiatr podmuchiwał delikatnie, szarpiąc moimi włosami i
welonem. Usłyszałam pełne niepokoju rżenie, brzmiące jednak tak cudownie przyjemnie…
Jak muzyka doskonałych skrzypiec, grająca niepokojące dźwięki. Zwróciłam wzrok
ku koniom - okazały się być jednorożcami lśniąco białej maści, patetycznie
wędrującymi po polanie. Jednak niepokój jednego szybko udzielił się reszcie.
Rozpierzchły się szybko. Dlaczego..?
Przeszliśmy z Mythem
kawałek wprost, w nieznanym nam kierunku. Cudowny nastrój panujący na polanie
spowijał mnie, otaczał, przenikał… Odpływałam myślami ku mojemu mężowi, ku
spływającemu krwią ołtarzowi na moim cmentarzu…
Nagle Myth złapał mnie za
włosy i odciągnął gwałtownie. Przed nami rozwinęły się tory kolejowe, po
których z hałasem przejechał olbrzymi parowóz. Myth coś krzyczał mi nad uchem,
jednak kto zaprzątałby głowę wysłuchiwania zrzędzenia, gdy w koło tyle
niezwykłości!
Tory zwinęły się za
pociągiem, poszliśmy więc dalej naprzód. Maszerowaliśmy powoli. On wciąż mówił
- wiedziałam, że mówi. Nie rozumiałam go jednak wcale, nawet nie próbując
zrozumieć. Trawa na polanie była cudownie zielona, kwiaty strojne w soczyste
barwy, mieszające się ze sobą w całkowitej harmonii… Czyżbyśmy trafili do raju?