środa, 26 grudnia 2012

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 26 grudnia 2012



Wracając jeszcze na chwilę do tematu niedoszłej apokalipsy...



W sumie to ja się nie dziwię, że ten apokalipsy nie było. I od razu przestało mnie też dziwić, dlaczego ludzie tak nie mogli się jej doczekać - każdy chciał zobaczyć, jak tak wielkie i widowiskowe wydarzenie jak armagedon urządzi się i wystartuje samo. Dotychczas, kiedy miejsce miały igrzyska, koncerty i mundiale, człowiek musiał się nieźle narobić, żeby wszystko się odbyło, żeby wyglądało i jeszcze żeby ludzie przyszli, a tutaj nagle mówią nam na lewo i prawo, że się samo zrobi - no to wszyscy byli ciekawi, jak to będzie wyglądało. A tu, proszę Państwa, nie wyglądało. Paru superbohaterów było w razie konieczności gotowych do prewencji, tymczasem ładunków nie podłożył, ognistych wozów w ruch nie puścił, petunii Kanadzie na liściu nie postawił, ufoludków nie zaprosił i wszyscy myśleli, że się samo zrobi. Ta, nic się na tej postrzelonej planecie samo nie zrobi.

Znaczy: były różne projekty, w jaki sposób konkretnie zrobi się to samo. Wiele pomysłów zostało ujętych w Dużym Formacie Gazety Wyborczej, w numerze niewiele przed tym wydarzeniem, którego fragment szczęśliwie udostępniona nam jej wydanie internetyczne.
Najwdzięczniej ujął to w każdym razie Marek Koterski:
Bóg dostaje w końcu alergii na człowieka i kichnięciem zmiata tą Ziemię w pizdu. Tę.
Tym samym insynuując, że koniec świata nastąpi za pośrednictwem cudzego nosa i niejasności ortograficznych.

Oficjalnego posta życzeniowego ciężko mi było napisać, bo Księżyc, ziemniaczki, Makłowicz i takie tam rzeczy, więc musiałam zadowolić się półśrodkami - poudzielałam się na forum Doctora Who i tumblrze, a do tego dodałam od siebie coś w stylu prezentów na forum DW i Vampirciowie, tak więc pozostaje mi mieć nadzieję, że mieliście szczęście w porę trafić na którąś z tych wiadomości ;)

Jak już mówiłam, przeróżne konieczności i okoliczności sprawiły, że wieczór wigilijny spędziłam na tej mniej jasnej stronie Księżyca. Ale jaka to była Wigilia! Wiecie, dotychczas Pascal Brodnicki, o którym już dzięki długiemu jęzorowi Zbigniewa wiecie, wzbudzał mój zachwyt jedynie jako ktoś, kto potrafi powiedzieć jednocześnie ś i ż*, tymczasem teraz okazało się, że on jeszcze do tego faktycznie potrafi gotować :p Większości rzeczy, które trafiły na nasz świąteczny stół, nie jestem w stanie wylistować z nazwy, ale tak z wyglądu, na ziemsko-chłopski rozum... Była kutia z lokalnej odmiany rodzynek, zbóż i nasionek truskawek olbrzymich, różowy barszcz z błękitkimi uszkami (należącymi wcześniej do maleńkich błękitnych słoni z księżycowego Oceanu Spokojnego), kompot z suszonych skałek księżycowych, sałatka z niewidzialnych muszek (na szczęście majonez był widzialny, inaczej ciężko by było trafić łyżką), ser kapuściany z grzybami wielkokapeluszymi i jeszcze parę rzeczy. Z tym ostatnim był trochę problem, bo te grzyby szybko biegają, a Pascal strzela w zasadzie nie lepiej niż mówi (a wtedy jak przyszedł, to on tylko tak wyglądał), więc nie jestem pewna, czy ostatecznie wyrobiliśmy się ze wszystkimi dwunastoma potrawami. W każdym razie stół pusty nie był. I, pomimo, że nie przez wszystko mój ziemski żałądek był w stanie przebrnąć, to uważam, że było super.
Jeśli chodzi o choinkę, to sprawą zajął się Zbigniew (więc częściowo wybaczyłam mu wybryki w poprzednim poście) - zauważył, że mrugające diodki i kolorowe kabelki z systemu naszego statku mają bardzo świąteczny wygląd, więc powyciągał je, uformował na drucianym stelażu w strukturę choinkową, popodłączał i grało! Znaczy... świeciło! Co prawda nie wiem, jak przeżyje to nasz statek, bo Zbigniew wydaje się wybitnie nie należeć do tej grupy ludzi, która po rozmontowaniu długopisu, potrafi złożyć go z powrotem, ale choinka była przednia.
Na koniec zostaliśmy obdarowani przez plemię Jutata talizmanami, które miały nas wesprzeć w walce z Magdą Gessler (wybitnie jej nie lubią, ponieważ myli je z ogórkami i próbuje rzucać o ścianę). Znaczy: mówię talizmanami - tak naprawdę to oni wszystkich obdarowywują takimi małymi żółciutki kosmitami, których jest na południowej części globu wyjątkowo dużo, tak więc dostał także Pascal i cała załoga (Jędruś dostał dwa, bo ma troje oczu). Jak już wrócę, to wam toto sfotografuję. Co prawda nazbyt przypomina kredens, by mogło być interesujące, ale skoro z góry wiem, że Was, jako mniej lub bardziej superbohaterskich Ziemian, będzie interesowało wszystko, co ziemskie nie jest, to sfotografuję.

Tylko kiedy..? Lada chwila czeka nas podróż do równikowych obszarów Książyca po tej jego bardziej jasnej stronie, gdzie podobno można znaleźć coś, co nazywa się właśnie Ziemniakami Tesco. Tak jak już wyklepał Zbigniew, niewiele mają wspólnego z ziemniakami i, o ile dobrze zrozumiałam, powstają na styku jasności i ciemności drogą dyfuzji (albo jakiejś innej dyfrakcji czy erozji - nie wiem, goniłam wtedy grzyba). W każdym razie... już w najbliższym czasie je ujrzymy.


Na zakończenie krótka dygresja. Programotwórcy, pomimo wszelakiego dążenia do zwiększenia oglądalności i nabicia kiesy, posiadają pewien symboliczny instynkt samozachowawczy, tak więc kiedy widzą, że publiczność, która normalnie krzywi się na trzecią czy piątą powtórkę, sama dąży do powtarzania w kółko dwuodcinkowego** Kevina samego w domu, to dedkują, że chyba coś jest nie teges w państwie duńskim. I próbują zaradzać. W tamtym roku więc, jak wszyscy pamiętają, zawiązał się tajny spisek zakończony próbą wprowadzenia w życie ambitnego planu nieemitowania Kevina w tym (znaczy: minionym) roku. Niestety nieudaną, bo jak wszyscy pamiętają równie bardzo (tak? można tak powiedzieć? że równie bardzo?), podniosła się wrzawa, ludzie zaczęli lamentować o zaprzepaszczeniu ducha Świąt, tak więc, żeby zapobiec przedwczesnej apokalipsie ludzie z telewizji skapitulowali i jednak wcisnęli toto w program.
W tym roku doceniono już przeciwnika i próbowano podejść do problemu ambitniej - po cichu, bez trąbienia i ostrzegania oba odcinki z nadprzyrodzonym probablistycznie dzieciakiem wyemitowano jeszcze przed grudniem, licząc zapewne, że w ten sposób, skróciwszy sprytnie okres w częstotliwości wystąpień jego rozdartej buźki na wizji, pewnego dnia termin emisji wyląduje koło Wielkanocy. Niestety - widzowie i tym razem nie okazali się być skończonymi debilami (sprzecznie z logiką) i, jak usłyszałam wczoraj w TV, Kevin sam w Nowym Yorku został wyemitowany na specjalne życzenie telewidzów.
Innymi słowy 2:0 dla dzikiej publiczności.


Długo szukałam czegoś odpowiedniego. Kiedy wreszcie coś pojawiło się w radiu, coś idealnego wręcz, spokojne nutki pianinowe i takie coś, coś takiego w głosie tego pana***, i takie słowa... To myślałam, że nie będę mieć szczęścia i nie uda mi się wyłapać tego po jednym zwrocie. Ale udało się! :3




____________________
*Co prawda nie on pierwszy mówił w taki sposób - prekursorem tej tajemniczej techniki był Niemiec, który w trzyodcinkowym Jak rozpętałem drugą wojnę światową próbował wymówić słowo Brzęczyszczykiewicz (tworząc w ten sposób wiele nieznanych dotąd naszej cywilizacji spółgłosek), jednak to właśnie Pascal rozpropagował ten stajl wśród dzisiejszej, szerszej publiczności.
**Tak, dwu. Cała reszta to już tylko pomyje po piętnastym kisielu od strony ciotecznej kuzynki dziadka wójka brata Jędrusia.
***Dlaczego mi się on z McGannem kojarzy..?

1 komentarz:

  1. Mi też się kojarzy. :)
    Ano, mówi się 'tę'. Tyle razy byłam poprawiana przez polonistę, że sama poprawiam! :D

    OdpowiedzUsuń