Płomienie zajęły nie tylko
śpiwór, ale i całe ubranie. Wgramoliłam się z niego zaraz za Mythem i szybko
wytarzałam w trawie. Na szczęście moja skóra i włosy są odporne na spalenie,
gorzej z ulubioną bluzką. Wstałam z ziemi i otrzepałam popioły z resztek ubrań.
Pięknie, w czym ja teraz będę chodzić do pracy? Myth pomógł mi wstać.
- Nic ci nie jest? – zapytał podając dłoń – chyba musimy znaleźć dla ciebie jakieś ubranie.
Obejrzałam się dokładnie.
Cholera. Miałam wypalony ogromny dekolt w bluzce i staniku, tak że cycki prawe
mi z niego wyskakiwały.
- Chodź - złapał mnie za rękę –
znajdziemy ci coś.
Zasłoniłam dłonią piersi, które
usilnie chciały wyjść na zewnątrz i pooddychać wieczornym powietrzem. Ciągnął
mnie za sobą przez polanę, wybrał drogę na około zamiast prosto do chaty. Co on
u licha kombinuje? Nagle przystanął. Spojrzałam na niego pytająco. Nic nie
odpowiedział. Tylko stanął w skupieniu i jakby nasłuchiwał. Spojrzał na mnie.
Otworzył szeroko usta. Coś zaszeleściło w koronach drzew. Coś się poruszyło. Naglę
coś huknęło o ziemię z głuchym plaskiem. Spojrzałam za siebie. Dwójka mężczyzn
w kombinezonach. Tyle, że te kombinezony były mi dziwnie znane.