czwartek, 8 listopada 2012

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 7 listopada 2012



Don't pick it up, pick it up, pick it up.
Quick, pass it on, poss it on, poss it on.
You don't want to get caught, get caught, get caught.
Drop it on someone. Who? Who? Anybody.
You better not have it when the big one comes.
I said you better not have it when the big one comes.
It's a Hot Potato.

Piosenka z dirkowego Długiego mrocznego podwieczorka dusz o ziemniaczkach! Akurat niewiele po tym, jak pożegnałam się Dirkiem Gently i obiecałam sobie monitorować jego wybrakowane przygody w celu znalezienia haka na Gessler (która w ostatnim wpisie okazała się być bardziej analogowotelewizyjna niż sztuczki Davida Coperfielda!), pojawił się Makłowicz ze swoją reklamą - cóż za zbieg okoliczności, nie uważacie? Sprawa rozwiązana - kluczem do wszystkiego są ZIEMNIACZKI! Najlepsze, jak mówi Makłowicz, i w pięciu odmianach*.
Robert zdążył nagrać tajemnicze reklamopodobne ostrzeżenie telewizyjne i ukrytą instrukcję, a potem... zniknął w okolicznościach nieznanych nawet producentowi owej reklamy!
Że też nie byłam, kiedy trzeba przy telefonie...
Szukaj ziemniaków marki Tesco. No i mnie. Jasne, że będę szukać!

Ale najpierw...

- Morning, D! - przywitaliśmy się z naukowcem o nieimponującym wzroście (jeśli oczywiście wzrost pączkowej oponki można określić takim przymiotnikiem). Jak już mówiłam, wszyscy amatorzy i nie-aż-tak-tajni-agenci mówią do niego Morning, O. W zasadzie prawdę o nim zna tylko agent 666 Heniek.


stąd
Serce i Rozum (jeden nie ma rozumu, drugi serca) zwracają się do wynalazcy D per Morning, O.

Wszyscy pozostali są wtajemniczani z wielką ostrożnością i oczywiście nie bez powodu, tak więc widząc nas od razu odwrócił się z szacunkiem porzucając prace nad jakiś kolejnym genialnym przełomowym wielofunkcyjnym czymś, na sam widok czego James Bond dostałby palpitacji Martini.


stąd
Przykładowy genialny wynalazek.

Historia O... znaczy się: D, jest taka, że padł on ofiarą jednego z największych geniuszy zła, jakiego kiedykolwiek widziała nasza planeta - Przerażającego Doktora Yes. Zapytacie, jakie to straszliwe eksperymenty miały wtedy miejsce? No więc z tego, co udało się dowieść, D został po prostu przypadkowo rozdeptany przez Doktora, kiedy ten zmierzał po śrubokręt (jednakże był to śrubokręt bez wątpienia iście diabelski!). Ze spotkania z Yes w znacznie gorszym stanie wyszedł natomiast jego kuzyn, O, któremu w ramach badań lingwistycznych została przyprawiona lewa nóżka:


Po lewej: jędrne i szczęśliwe O przed operacją; po prawej: sterane życiem O przerobione na Q :(

No ale przynajmniej znalazł pracę w laboratorium słynnego agenta 007 jako równie słynny Q.
Tylko jakim sposobem jedno ze wcieleń Q grał Cleese? Przecież on, z tego co pamiętam, ma obie nóżki. Ah, ten Monty Python.
Anyway.

- Morning - odpowiedział D, podczas gdy ja gapiłam się na oświetlenie i pilnowałam, żeby Maniek nie zepsuł czegoś swymi magicznymi dłońmi. No więc oświetlenie było piękne. Wszystko dookoła było śliczne i ślicznie laboratoryjnie, zwłaszcza to, co obejmowało oświetlenie. W części najbliższej nam stały jakieś probówki wypełnione (lub nie) przeróżnymi cieczami lub okruszkami i szklany garnuszek, w którym coś bulgotało. Dalej, odgrodzone od wyżej wspomnianych buczała jakaś lutownica elektryczna nachylona nad jakimś mikroprocesorkiem jak mikroskop. Na następnej szafce - dwie ściśnięte ze sobą półokrągłe pomarańczowawe tworzywa, za nimi ledwo już przeze mnie widoczna imitacja ludzkiej twarzy na specjalnym statywie dla imitacji ludzkiej twarzy...
D szedł w naszą stronę i przy okazji wziął ściśnięte ze sobą półokrągłe pomarańczowawe tworzywa i zaczął się nimi zajadać.


stąd
Oj tam - też byście się nabrali.

- Być może słyszałeś o analogowym upiorze Gessler? - zaczął Zbigniew odważnie.
- Jasne, że słyszałem - odpowiedział D od razu. Zastanawiałam się, jak taka precelkowa dziurka może mu zastępować usta. - Jestem wielkim fanem waszego bloga, więc wiem o Gessler wszystko.
- W takim razie co byś nam zaproponował, żeby skutecznie stawić jej czoła? - Bardziej pompatycznie już chyba nie mogłam się wyrazić.
- Potrzebujecie czegoś, co będzie w stanie miotać superekologicznymi warzywami, a także skutecznie je przechowywać w ekstremalnych warunkach.
No proszę zdziwiłam się. I pomyśleć, że dopiero co natrząsałam się z tych superhermetycznie mythowych pojemników na kanapki...
D podszedł tymczasem do stolika, który zakwalifikowałabym do działu mechaniczny i podał nam coś złożonego ze sprężynki, celownika, deseczki i takiej malutkiej katapultki.
- To narzędzie pozwoli wam ciskać groszkiem na odległość 180 kilometrów. O, tak - naciągnął sprężynkę, położył coś w miseczce katapulty i wystrzelił. W tle rozległ się krótki wrzask statysty.


stąd
Duże natężenie statystów.

Popatrzył na nas. I dał Mańkowi. A potem podszedł do czegoś innego. Przypominającego but.
- To urządzenie przypominające but, wymaga do swojego działania dwóch urządzeń przypominających but - objaśnił. - Pozwala osiągać zawrotne prędkości bliskie połowie macha, a kiedy ustawimy je w odpowiedniej konfiguracji względem siebie - tu zrobił jaskółkę. - Staną się miotaczami nienawożonych kapust pekińskich.
Ponownie nas obejrzał, po czym wręczył buciany zestaw trójokiemu Jędrusiowi.
- Ten wynalazek - sięgnął po białe, niepozorne pudełeczko 10x10x3. - Pozwala na przechowanie w nim dowolnego produktu od nasion kminku po nogę nosorożca przez ponad 300 lat w stanie nienaruszonym. Jest odporny na zimno, gorąco, wybuchy, maczugi, noże, bakterie, grad, kontrolerów autobusowych, myszy i spadające fortepiany.
Otrzymał go Zbigniew. Ucieszył się, a ja zaczynałam się robić zazdrosna.
- Dla ciebie mam coś specjalnego - powiedział tajemniczo widząc moje zniecierpliwienie.
Następnie wyciągnął gdzieś zza pazuchy czy skądś tam wspaniały miecz dwusieczny.
- Aaaaleee... Ja nie jestem taką superbohaterką... mieczową... - przestraszyłam się nieco. - Ja...
- To nie jest zwykły miecz. Zapach jaki wydziela odpowiada aromatowi pasztetu szlacheckiemu z ziarnami pieprzu pieczonemu na dymie jałowcowym, jest lekki niczym francuska beza, w dotyku jest niczym skórka najsłodszych pomarańczy sycylijskich, a jego klinga przy uderzeniu brzmi jak chrupnięcie staropolskiego kołacza na zakwasie.
Coś mi na tej liście brakowało jakichś szczegółów o sile, wytrzymałości czy ostrości miecza i zastanawiałam się, czy czasem nie rozpłynie się on w ustach jak m&m's, no ale - przyjęłam podarunek, uśmiechnęłam się grzecznie i uznałam, iż jest to czas by... wyruszyć do Tesco i tam poszukać odpowiedzi.
Hmm. Dobra, najpierw sformułuję pytanie, a dopiero potem poszukam odpowiedzi, żeby nie porobiły się jakieś nieprzyjemności czy coś...


Chciałabym tu jeszcze opowiedzieć o ciekawym przypadku telewizyjnym - w poniedziałek był obiecany co tygodniowo teatr - tym razem Oskar i w nim w delikatny sposób ukazano śmierć jako coś pięknego. Dzisiaj natomiast był film Jutro będzie futro i w nim z kolei ukazano życie jako coś obrzydliwego.

Aha - w przerwach w tym drugim, pożal się, filmie mignęła mi ni mniej ni więcej tylko zapowiedź... tej oto serii samochodowo-macgyverowej! Ludzie, to się dzieje naprawdę! Co prawda mogłabym nie być pewna, bo obraz był typowo kinoakcyjnie rozmazany, no a moja mama akurat zajęła się tłumaczeniem, dlaczego nie podobały jej się kolory w czarnobiałej reklamie, ale... no przecież to był ON! <mdleje>



P.S. Po ostatecznym namyśle postanowiłam urządzić ankietę na temat tego, czy John Cleese, który kiedyś w filmie z Jamesem Bondem zagrał Q, naprawdę przypomina Q. Sprawa jest bardzo złożona.

____________________
*Nie wiem, co prawda, dlaczego tylko w pięciu, ale ufam, że wśród odmian znajduje się miejscownik oraz uwielbiany przeze mnie celownik, a także że brakujące dwie odmiany pojawią się w Tesco już wkrótce.

5 komentarzy:

  1. Hmmmm, a czy pudełko 10x10x3 w całej swej pudełkowości jest odporne również na konduktorów, kontrolerów tramwajowych i szaliki?
    Dobra, idę spać albo wracam do pisania dla Profesora Maybe.

    OdpowiedzUsuń
  2. Oskar, o nie. Jeśli ten teatr jest dokładnym odwzorowaniem książki, to musi być ona najbardziej przereklamowanym stuffem ever. Pomijam już zupełnie, że te wszystkie patetyczne przemyślenia o śmierci w ustach smarkaczy zgrzytały jak młyńskie kamienie. Jedyna zaleta była taka, że wyrobiłam sobie pozytywną opinię o aktorce grającej Różę, co uratowało jej skórę gdy potem zaczęła grać przygłupa w telenoweli o rozlewisku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, a mnie się w miarę podobało. Ma to co prawda "wdzięk dziecięcy" typowo płaski dla zdolności aktorskich naszego narodu (o, cóż za akcent na 11. listopada) i nie będę do tego utworu wracać w podskokach, ale z drugiej strony wiem, że jeśli chodzi o prawdziwie denne rzeczy, to stać nas na wiele więcej. A tym razem spokojnie dało mi się posiedzieć, obejrzeć i nie żałuję. Mądrość i cierpienia malucha nie dawała po oczach, za to w głowie zostało parę pomysłowych rzeczy, więc cóż - pochwaliłam :)

      Usuń