Parę rzeczy mnie dzisiaj zdziwiło. Najpierw to, że przez pół dnia bodajże było mi zimno. Zbliża się wiosna, jest coraz cieplej, a ja nagle się trzęsę, kicham i tak dalej, pomimo że przecież w piecu sie pali! Tak, zdziwiło mnie.
Potem, żeby było mi cieplej, poszłam sobie na spacer po lesie i zdziwiłam się, że się zaraz zrobiło ciemno. No fakt, było po 17, ja łaziłam z godzinę, ale czy to jest powód? Ale to jeszcze nie koniec dziwienia się: widzieliście kiedyś coś takiego, jak cienie z powodu światła księżyca? Coś niesamowitego! Wszędzie szaro, bo słońca przecież dawno nie ma, a tu drzewa rzucają długie blade cienie, bo tarcza księżycowa świeci jak latarnia!
Gdybym miała wtedy jakiś normalny tele... znaczy: aparat z trybem nocnym (chyba że wynaleźli już coś takiego, jak aparat z trybem nocnym), to bym zrobiła zdjęcie, żeby zademonstrować, jak takie coś wygląda. Niestety na dzisiaj mam tylko takie, które są co prawda ciemne, ale też uważam je za ładne i mające urywej tamtej atmosfery:
Chyba że oprócz mnie ktoś jeszcze ma zamiar jutro lub w innych najbliższym czasie się wybrać - zachęcam, nasz satelita przypominać będzie talerz jeszcze kilka dni. Proponuję punkt 18:30.
Kiedy wróciłam do domu, kolejnym dziwem okazała się Kitina i jej decyzja. No proszę, Kitina poszukuje kogoś do czytania, poprawiania i podrzucania pomysłów do scenariusza do "CoT". No proszę, a byłam pewna, że od tamtego lata włącznie ja się tym zajmuję :) I, co ważne, byłam pewna, że robię to dobrze. No dobrze, już wyjaśniła mi, że to dla odmiany. Ale jeszcze pozostaje ta kwestia, że po co Kici beta reader, skoro ma strasznie długo trwającego artblocka?
Więc było to wręcz koncertowo dziwne.
Żeby jednakże utrzymać harmonię (czy wręcz charmonię) dnia, na szczęście wydarzyło się też parę rzeczy, które mnie nie zdziwiły. Pierwsza z nich to gotowa już, w pełni pasująca do pozostałych zębatka, z wizją której walczyłam wczoraj (mowa o tym największym, w lewym dolnym rogu):
Druga rzecz natomiast dotyczy poznańskiego Pyrkonu, co do którego wcale nie dziwi mnie, że temat coś ucichł i chyba nikt oprócz mnie nie planuje robić żadnych prezentacji :< Nic a nic mnie też nie zaskakuje, że do 23 marca już tylko jakieś dwa tygodnie, a ja nadal nic nie mam
Ale spróbuję. Niestety moja wiedza nie pozwala zrobić w zasadzie nic więcej poza analizą naukową niektórych motywów czy jakąś recenzjopodobną analizę któregoś z odcinków. Bo faaaajnie by było zrobić coś takiego, jak porównawcze poopowiadanie o różnych Doctorach czy np. Dalekach, ale jak na moją dokładność to nie jest robota na dwa tygonie :(
Jak na razie mam pewien pomysł nawiązujący do tego dialogu z odcinka The Robots of Death:
Leela So, explain to me how this, "TARDIS" is larger on the inside than the out?
Doctor Hmmm? Alright, I'll show you. It's because insides and outsides are not in the same dimension. [Doctor przynosi jej dwa sześciany różnej wielkości] Which box is larger?
Leela [wskazując ten większy] That one.
Doctor Alright... [Doctor odchodzi kawałek, kładzie większy na TARDISowym pulpicie i przychodzi z powrotem trzymając w dłoni mniejszy] Now, which is larger?
Leela [nadal uparcie wskazując na tamten większy] That one!
Doctor But it looks smaller.
Leela Well, that's because it's further away!
Doctor Exactly! If you could keep that exactly that distance away, and have it here, the large one would fit inside the small one.
Leela That's silly.
Doctor That's trans-dimensional engineering; a key Time Lord discovery!
Cudo :) Gdyby naprawdę udałoby mi się przedstawić ten problem czterowymiarowości TARDIS tak, jak mam na myśli, to byłabym zadowolona nawet jeśli nic innego nie udałoby mi się zrobić :] I chyba faktycznie ograniczę się do tego jednego pomysłu.
Jeszcze fajnie by było jakiś konkurs wymyślić. Ale do tego to już zdecydowanie potrzeba natchnienia.
Kolejną rzeczą, która mnie nie zaskakuje, są oczywiście nasze kurczaczki, które z każdym dniem rosną i rosną i rosną. Wiem, że nie są już takie słodkie jak na początku, ale postanowiłam, że będę je tu kronikować aż do wypuszczenia ich na dwór. No więc...
Kroniki Kurczęce część XXI:
Czarna kurka jak na dłoni
AAAaAaa!!! Około 19:10 siedzę sobie u siebie i zaczynam montować wpis, kiedy nagle jakiś głos znajomy zza ściany z telewizoru rodziców. Czyżby..? Przemknęło mi. Nieee...
A tu nagle mama i tata (którzy nie są superbohaterami): Ewa, chodź, bo... [mama naradza się z tatą] ten zielony jest!
No to ja na to zrobiłam wyszczerz oczami i: Nie mówcie, że Tabaluga leci..?! Leciał!
Jejciu, już myślałam, że nigdy nie zobaczę tej bajki! Niedawno Mythowi zdarzyło się o niej przypomnieć (ale czy miał jakieś pojęcie o zbliżających się powtórkach, to pojęcia nie mam), to mi się zatęskniło, podobnie jak (jak to z takimi tęsknotami) regularnie co pół roku z różnych mieszanych okazji. I jeszcze od pierwszego odcinka - no po prostu uśmiech mi nie schodził! Mama zachwycała się końcówkową piosenką, tata fabułą, a ja - wszystkim! I błyskotliwością akcji, i postaciami, i tym nagłym odwróceniem smok dobry - bałwanek zły... I jeszcze rok wypatrzyłam - 1992. Fantastyczny rocznik - mam wrażenie, że to właśnie w ostatnich latach XX wieku powstawały najlepsze utwory dla dzieci, czego pewnie mi moje dzieci będą zazdrościć.
Jeeeeej...
Do tego zdziwienia jeszcze zadziwiający cytat wieczoru:
Ten wielki Arktos to wielki bałwan.
I tym optymistycznym akcentem zakończę, żeby dzisiaj zaszaleć tj. pójść wcześniej spać :)
P.S. No i jeszcze się tak zdziwiłam, że zauważyłam, że najwyraźniej coś w telefonie mi się przestawiło i te zdjęcia z księżycowym oświetleniem są mniejsze niż być powinny. Eh. Ale przynajmniej jest motywacja, żeby pójść tam jutro jeszcze raz
Wtorek, cóż za dzień. Na szczęście za nami. Od samego rana dręczyło mnie przeczucie, że będę z czegoś pytana. I tak się stało na fotogrametrii (na szczęście w szkole mamy takie coś, co nazywa się bonusami - gdy masz wszystkie godziny usprawiedliwione, możesz dwa razy odmówić odpowiedzi). Na pozostałych godzinach nadal zastanawiałam się nad pytaniem, dlaczego klej (taki płynny) nie przykleja się do butelki klejąc się do wszystkiego (zna ktoś może na nie odpowiedź?). Po lekcjach wracając do domu napotkałam po drodze moich rodziców (nie superbohaterów) jak robili zakupy. Oczywiście jak zawsze musieli wykorzystać to, że jestem superbohaterem i dali mi poprzednie zakupy, abym zaniosła je do domu.W domu pokłóciłam się z bratem (on także nie jest superbohaterem, raczej nazwałabym go superupierdliwcem, a Myth - jak to mówi o rodzeństwie - pasożytem ), ponieważ poprosiłam go, aby podał mi jakiś ważny powód grania w tę jego dziwną grę (nie podam tytułu, bo może ktoś z was też w nią gra i może się obrazić). On odparł, że jest fajna, ja - że nie jest to ważny powód, itp itd. A najbardziej co mnie wkurzyło w rozmowie z nim to to, że on powiedział, że nie ma sensu oglądanie Doctora czy Sherlocka, to się wkurzyłam i wygarnęłam mu fakty autentyczne, o których mówił kiedyś Doctor i wiele zalet oglądania jego i Sherlocka, i w końcu zwyciężyłam i braciak wyniósł się z mojego pokoju i zostawił mnie w spokoju.Gdy przeszłam się, aby ochłonąć po tej kłótni, spotkałam Toudiego (tego od księcia Iktorna), zwanego tez podnóżkiem, który żalił się, że Księciunio mu zaginął. A że nie mogłam patrzeć na tę jego ogro-smutną minkę, pomogłam mu. Znaleźć Księcia nie było trudno - wystarczyło dodzwonić się do Gumisiów i zapytać się, czy nie widziały go w pobliżu. Okazało się, że Gumisie pochwyciły Księciunia, gdy chciał wykraść im sok z gumijagód. Gdy dotarłam do nich, powiedziałam im, że poproszę Papę Smerfa o to, aby wzniósł wokół ich domu taka zaporę, jaką Smerfy mają wokół swojej wioski. Gumisie zgodziły się, a Papcię nie trudno było namówić do współpracy, jako że powołałam się na Madzię (naszą wspólną znajomą). W podzięce dostałam nawet sok od Gumisiów Po wszystkim wróciłam do domu i zasiadłam w mojej bazie, zwanej też moim pokojem, przed komputerem głównym. Muszę jeszcze się nauczyć na sprawdzian z angielskiego, a szczerze to tak mi się nie chce...No nic, do następnego razu, papa
Dzisiaj mam za sobą tylko jeden superbohaterski wyczyn. Ale za to jaki!
Przychodzi do mnie do pokoju nie kto inny, jak mój własny tata (który nie jest superbohaterem) i prowadzi do swojego zadziwiającego laboratorium mechanicznego zwanego warsztatem (nie, to nie jest to samo, co ma Myth - warsztat taty jest dużo większy na zewnątrz niż w środku (czy tam odwrotnie)) i tam przedstawił mi problem badawczy:
Mamy dwa takie kółeczka zębate, z czego większe ma 19 ząbków, a mniejsze ileś tam, nie ważne. Ważniejsze jest że u jednego i u drugiego przestrzeń między zębami ma [tu zmierzył] 14 milimetrów. I teraz pytanie - jaką średnicę będzie miało kółeczko z 21 ząbkami, jeśli ma pasować do tych dwóch, czyli mieć furtkę w zębach równą 14 mm?
Do tego mój ojciec chciał mieć gwarancję, że misja przebiegnie bez zarzutu, dlatego zrobił coś takiego, że wziął to większe kółeczko 19-zębne, które mógł już sobie zmierzyć i powiedział, że to kółeczko również weźmie udział w zadaniu.
Zasalutowałam więc, założyłam migiem kostium, chwyciłam podręczny tasak dalekiego zasięgu i ruszyłam do akcji.
Zapowiadało się nie tak źle - każdy widział w życiu jakiś wielokąt/wielobok, bawił się nim w dzieciństwie i dokarmiał razem z rodzicami, więc wydawać by się mogło, że jak już mamy długość jego boku, to już można się zorientować.
stąd
Przykład oswojonego wielokąta.
No tak. Przez chwilę usiłowałam rzecz ukroić od strony relacji wysokość w trójkącie - przekątna w kwadracie - cokolwiek jeszcze, co mi się przypomni, bo wydawało mi się, że jakąś w tym zależność kiedyś znajdywałam. Okazało się jednak, że najwyraźniej nie jestem ani Pitagorasem ani twierdzeniem Fermata, bo ten mój tasak okazał się zbyt małostrzelny i nietechnologiczny na te wszystkie pierwiastki z trzech przez dwa i tym podobne i trzeba było wytoczyć ciężkie działa. Wikipedię.
Ciocia Wiki okazała się być bardziej bujna niż kiedykolwiek, bo dysponowała arsenałem na parę podpunktów plus tabelka z obrazkami. Okazało się, że na samym końcu było coś w sam raz dla mnie:
Wzór na długość przekątnych wielokąta foremnego
Fajnie myślę sobie. Rzecz w sam raz na ten napakowany 21-boczny wielokąt foremny.
Jednakże pomimo że rzecz dysponowała zaledwie dwoma sinusami i jedną bazową deskę ułamkową, kompletnie nie umiałam tego przeładowywać.
"n" znam, bo to liczba boków, "a" też tradycyjnie, jak to w wojsku przyglądałam się wzorkowi. Ale "k"? Co to jest "k"?
Nie wiedziałam, czy mam to pociągnąć do siebie czy przekręcić, czy załadować na wejście to samo, co do "n" czy jak, a tymczasem z takimi rzeczami trzeba ostrożnie, bo można odstrzelić sobie głowę.
Amunicja musiała być bardzo stara, ponieważ niestety śladu nie było po aktach na temat zmiennej "k". Jedynie niezrozumiały dla mnie zakres:
Ale przecież to ogromny rozstrzał! Nie trafiłabym takim wzorem w stodołę!
Co to może znaczyć? Dlaczego "k" musi być dokładnie najwyżej mniejsze od "n" o 3? Dlaczego nie może być większe?
Mamy czas, nigdy nie trzeba się śpieszyć - wzięłam mały banalny kwadrat i zastanowiłam się, jakie trzebaby wziąć "k", żeby je ustrzelić. Tym razem możliwość byłaby tylko jedna - "k" równe 1. Z trójkątem jeszcze ciekawiej - "k" równe 0.
Bo trójkąt nie ma przekątnych! XD A kwadrat może i ma dwie, ale możeby je obie ustrzelić za jednym naciśnięciem - w końcu obie są takie same. Ale już jak weźmiemy taką krowę n-boczną, gdzie "n" jest większe niż dwadzieścia... No taaaak, przecież taki wielokąt, to on ma snajpera nie tylko od jednego boku do tego, który jest naprzeciwko, ale jest cała armia przekątnych do bliższych i dalszych boków, czyli zarówno dłuższych jak i krótszych.
stąd
Figura geometryczna gotowa do ofensywy.
To się nazywa nie docenić przeciwnika.
Czyli że... ja mam teraz do pokonania aż 18 przekątnych plus 16 tego zębokółka, które miało sprawdzić moją rzetelność. Hehe, ależ spokojnie, nie zamierzałam liczyć wszystkiego od góry do dołu ;)
Średnica jest najdłuższą cięciwą okręgu, tak? Więc bierzemy takie "k", żeby wynik wyszedł jak największy.
Jak to, że cięciwę to mają koła, a nie wieloboki? A kogo to obchodzi - wojna jest.
Chwyciłam więc jak największe "k", zasypałam prochem i... wybuch rozsadził mi pół kartki! Jejciu, dobrze, że miałam kalkulator systemowy oraz dobrze, że on miał sinusy i całą resztę towarzystwa.
Pył już powoli opadał, podnoszę się więc z okopu, spoglądam na wyrwę w ziemi... 27,633997325...
Zaraz, zaraz, zaraz..!
Niby tata nie mierzył kółeczka przy mnie, ale jak widziałam wtedy i jak Cywile widzą teraz na załączonej wyżej fotografii archiwalnej - zębatka bynajmniej nie wygląda, jakby miała mieć 3 centrymetry!
Albo miałam w swoich szeregach szpiega albo...
Ło ja cie - sinus!
Co jak co, ale niepozorny sinus to mocna rzecz - ja mu napakowałam jak najwięcej na deskę, a on zamiast brać tym więcej, im więcej dostał...
stąd
Wężykiem, wężykiem, czyli sinus robiący mnie w konia.
I co wy na to? Muszę przyznać, że już bym mogła się poddać, że już, już bym odpalała w ciemno do wszystkich przekątnych sprawdzając u już ustrzelonych, która jest największa i ewentualnie przyspieszając namierzanie celu przez rozszyfrowywanie za pomocą funkcji modulo, jaką to wartość stopni tym razem nieodgadniony sinus mi przypisał.
Kiedy nagle przypomniał mi się jeden słaby punkt sinusa, rzadko jednakże przydatny taktycznie - przecież którakolwiek przekątna by to była i jakakolwiek idealna wartość kąta, to sinusowi i tak nie wyjdzie więcej niż 1 XD
Wystarczyło wywalić cały dodatkowy górny magazynek po prawej stronie, wkręcić tam celownik w postaci stałej i jazda!
Udało się! Dobro po raz kolejny zwyciężyło i jest co oblewać
Ni z tego ni z owego przypomniał mi się Gordon z Agencji Detektywistycznej Dirka Gently'ego Douglasa Adamsa (tak, tego Douglasa Adamsa ;) ), którą czytałam i zaczęłam się zastanawiać, jak on miał na nazwisko - Gordon ..? Postać bardziej niż mniej epizodyczna, dostała rolę pionka w zasadzie, jednak w nietypowej historii rola pionka wykrzywia się w tak niezwykły sposób, w tak dziwnym położeniu odnajduje się ten bohater, że za każdym razem, kiedy znów trafiało mu się kilka stron na naprostowanie jej, to zwyczajnie mnie rozczulał. To było jakieś krótkie słowo, coś takiego bystrego jak McFly, może nawet też na F. Fantastycznie to pamiętam - momenty z nim to były zupełnie niepowtarzalne fragmenty książki, która sama w sobie, niestety, pomijając całe to moje recenzenckie owijanie w bawełnę, jest dość słaba. Coś takiego jednosylabowego, ale nie Gordon Flash - to był zupełnie kto inny (kogo też bym chciała kiedyś poznać ;) ). Co mi tam te detektywistycznopodobne rozważania, nawiązania do lat szkolnych, romanse, ba! nawet motyw podróży w czasie, z których każde dzieje się zbyt powoli, za dużo, nie tak, po co mi to, kiedy nagle pojawia się Gordon, który przez jakieś głupie zjawisko stracił wszystko, co miał i teraz poświęca wszystkie swoje nerwy i siły, żeby... podnieść słuchawkę telefonu. To nie jest to, o czym myślicie, że pijany, chwiejny czy coś! Hmm... Zrobić Wam spoiler? On [został zabity :(]. Przez kilka akapitów i stron próbuje unieść słuchawkę i coś do niej powiedzieć, żeby porozmawiać z siostrą. Krok po kroku patrzyłam sobie na każdą jego myśl, a kiedy wreszcie mu się udało i miał odejść na dobre w połowie książki, to ja nie wiedziałam przez jakiś czas, co mam teraz z nią zrobić :/
Jejciu, czy ja..? Czy ja mu czasami kiedyś nie chciałam napisać fanfika..?
Gordon Way! Miał na nazwisko Way! Przypomniałam sobie
Kroniki Kurczęce część XX: No co się patrzysz?
A teraz... mała, wręcz bardzo malutka niespodzianeczka. Dokładniej: siedem malutkich niespodzianeczek:
Przy wyborze piosenki była mała bijatyka między Wild Boys, My name is not Susan oraz, później Could you believe, jednak tego, które nadało mi się na dobre, nadal nie ma na Wrzucie (hmm... trzebaby to naprawić), a ATB włączyłam dopiero później, więc to już nie to samo. Czyli walkoverem mamy Duran Duran :)