czwartek, 2 lutego 2012

Myth , Dziennik Superbohatera 02.02.12 Czwartek

Jeśli pominiemy to że jestem chory, zmęczony i przepracowany to dzień był nawet udany. Przez cały dzień byłem na 0,5 lekcji bo nagrywałem scenę do filmu, bo ogólnie mój film to będzie taki trochę terminatorowy. Dzisiejsza scena polegała na tym że były dyrektor (występujący w roli terminatora) podjechał swoim BMW pod szkołę, wysiadł i wszedł do szkoły. Ogólnie poszło całkiem nieźle, nawet pan Czesiu zbudował nam taką jakby szynę po której jedzie kamera, ogólnie wyglądało to tak: dwie rurki połączone z dwóch stron deseczkami (szyna) i stojak na kamerę który był zrobiony z nóg fotela na kółkach (w przerwy po tych kółkach wchodziły szyny) i kawałka drewna do którego była na gumkę przymocowana kamera. Po nagraniu wróciłem do domu (12:40).

Od momentu gdy wróciłem do domu robiłem widok pierwszoosobowy terminatora i właśnie skończyłem (23:00) teraz się już tylko renderuje. Ale w międzyczasie postanowiłem zrzucić kilka kilogramów i będę ćwiczył 6 weidera, właśnie jestem po pierwszym treningu. A poza tym pomogłem zainstalować Photoshopa przez gg, zauważyłem że moje robociki dziwnie się zachowują, mają takie jakby ADHD, biegają w tą i z powrotem, krzyczą "Destroy all humans !" i "Exterminate !" a poza tym zauważyłem że ktoś pobierał plik o nazwie "jak zniszczyć świat będąc małym robocikeim", wydaje mi się że oprogramowanie o nazwie "skynet" nie działa poprawnie.

Aha no i najważniejsze ! Przypomniała mi się nazwa tej wyspy od Statui Wolności ! jak sama nazwa wskazuje statua wolności = state of liberty, a liberty skojarzyło mi się z nazwą Liberty island (wyspa wolności, czyli by pasowało do statuy wolności), sprawdziłem w Wikipedii i okazało się że trafiłem! Dodam jeszcze że upiekłem ciasto ... z mikrofalówki i dokonałem ostatecznego demontażu bombek na choince.

Piosenka dnia :


dobranoc :)

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 2 lutego 2012



Cieszę się i jestem dumna, że zakatarzony Myth na mnie liczy :) I też nie pamiętam nazwy tej wyspy, z której wystaje Statua. Chyba że chodzi o Nowy Jork.

Dzisiaj siostra przyszła z samego rana (tj. około 10:00, zaraz jak się obudziłam :D ) i już sobie włącza mojego laptopa, żeby poczytać o tych swoich traszkach, błonkoskrzydłych, padalcach i nawet lodówkach (nie mówię o sprzęcie AGD, tak, taki ptaszek jest). Mięciutką Panią Kot mi łapie za nóżki i z pokoju wygania, bo sobie myje kocie futro, jak ją coś zapytać, czy poprosić, to wielki foch... W końcu zwróciłam jej uwagę na fakt, że nie każda siostra dawałby jej na własność swojego laptopa tylko dlatego, że nie umie wymusić czegokolwiek na swoim "ukochanym" (na nim nikt nie potrafi nic wymusić, dla niego wszystko co robi i tak pozostaje doskonałe) i to nawet bez symbolicznego dziękuję. No ale - superbohaterka czy nie superbohaterka - jednak siostra...

Tak więc nie mogę oprzeć się, żeby nie wspomnieć o dalszym ciągu Computer Wars, na które zawsze mi się zbiera podczas "pokojowych" posiedzeń mojej siostry. No więc - wchodzę, dysk podłączony, nawet master ustawiony jak trzeba. Guzik, rozruch parę akapitów i... EKRAN WINDOWSA! Tak po prostu! A wcześniej, to albo Verifying DMI Pool Data albo w ogóle nie pa-pa (a zresztą już opowiadałam)... Dziwne, nie? Podejrzliwość jednak przez całe życie była mi obca, więc poleciałam od razu do siostry z informacją, że nie jest źle. No a potem oczywiście wróciłam i oczywiście komputer już się nie ruszał. Ekran ciemny, trochę buczącej agoni i tyle. Czynność oczywiście powtórzyłam - efekt ten sam.
Co się stało, że do całkiem bogatej listy reakcji na próbę uruchomienia systemu doszedł nowy objaw? A bo ja wiem? Trzebaby zapytać chłopaka mojej siostry, ale jemu wytykanie wszelkich błędów może skończyć się tylko rozstrojeniem nerwowym (bynajmniej nie u niego!) Pamiętam jak zafajdał toster kanapką z serem :D No wiecie, jak działa toster - wkłada się chlebek i wyskakuje tost. Tymczasem on miał większe oczekiwania wobec tego prostego urządzenia i wcisnął do tego płaskiego wejścia całą zaawansowaną kanapkę z serem. Miałam go jeszcze wtedy za względnie rozgarniętego człowieka i mówię, że jak teraz całe urządzenie jest na wskroś przepełnione żółtym ostro przypalonym nabiałem, to niech posprząta. A on na to wtedy z pełnym wyższości fochem, że czy ja myślę, że on nie umie sandwichów robić? Trzy lata pracował w fast fodzie, więc zna się na takim sprzęcie, zapewnia, że to się zawsze tak fajda (jak to słowo się śmiesznie odmienia) i teraz trzeba tylko umyć. Cokolwiek powiedzieć mu z odcieniem zrobiłeś to źle reakcja ta sama - włącza mu się automatyczna sekretarka, że on tego wcale źle nie zrobił. No i gadaj tutaj.

A jednak fakt, że sprzęt jest już tak zepsuty, że bardziej mu w tym nie pomogę, działa na mnie mobilizująco i chce mi się to wszystko sprawdzać i montować. Gorzej by było, gdyby to był MÓJ JEDYNY AKTUALNY komputer. A tak - luz. Tylko szkoda, że nie działa. Ale ale - nie działa Windows, a to oznacza, że może zadziałać coś, co nie jest Windowsem. Posiadam w swoich zasobach płytę instalacyjno-bootowalną Ubuntu (minus, że 11, a nie 8, ale przynajmniej sieć jest w pakiecie), więc wystarczy ją uruchomić zamiast. No i tu kolejne atrakcje. Owszem, podstawą dobrze mi znanych praw Murphiego jest obserwacja, że jeśli coś może się zepsuć, to zepsuje się w najmniej oczekiwanym momencie, ale ja nie wiedziałam, że opisane zjawisko może mieć więcej niż dwa stany, znaczy: działa i nie działa! No bo: klikam sobie beztrosko Del, żeby do BIOSu wejść, a w BIOSie - klawiatura ani be ani me! Trochę jak w tym, że niektórym przy ładowaniu systemu BIOS wywala informację Nie możńa odnaleźć klawiatury - wciśnij ENTER, aby kontynuować. A przecież klawiatura działała - samo udane wciśnięcie Del jest tego dowodem, prawda? Zadziało też później F12, które Super Informatyk poradził mi telefonicznie jako sposób na niewspółpracującego BIOSa - bo spodziewałam się jednak optymistycznie, że jak już w końcu uda mi się coś uruchomić, to klawiatura zacznie działać niczym w tym dowcipie o jej niewykrywaniu. No więc zadziałało, Linux wszedł... i klawiatury nadal nie było... No i niefajnie, bo byłaby sieć i byłaby możliwość pisania sobie różnych dowolnych rzeczy i nie byłoby siostry...
Po przetestowaniu różnych kombinacji w stylu wyjęcie klawiatury przed lub podczas działania systemu, podpinanie go za pomocą przejściówki do USB obok i zamiast myszy oraz paru innych, wybrałam się wreszcie lekko zrezygnowana do swojego laptopa Czarusia. No i klawiatura nie działała. A kiedyś działała. Kiedyś w sensie kiedyś, a nie przy włączaniu BIOSu. No i oczywiście przy włączaniu BIOSu na zmylenie też działało nadal, oczywiście.
Prawa Murphiego osiągnęły apogeum.

A teraz coś na pocieszenie dla ludzi, którzy uważają się za największych idiotów na świecie. Czekając aż siostra skończy i grzejąc plecy na grzejniku znalazłam się poza zasięgiem zarówno dla ładującego się nie opodal telefonu, jak i tego, czym mogłabym się raczyć siedząc przy biurku. Zajęłam się więc chorobliwie otwierającą się dzisiaj szufladą... No w zasadzie nie zrobiłam z nią nic takiego wielkiego, jedynie parę razy zamknęłam (i w chwili obecnej nadal jest otwarta, no!), ale także raz otworzyłam szerzej i złapałam wzrokiem za jedną z odłożonych tam mniej lubianych przeze mnie książek, która miała na okładce ciekawy rysunek dwóch rąk, które rysowały się nawzajem. I podpis Łamigłówki rysunkowe. Cóż, zapewne nie pierwszy raz w swoim życiu wyobraziłam sobie, że będzie to zbiorek cudactw optycznych do rysowania, jak na przykład te, ale oczywiście nie - bo niby co taka książka robiła by u mnie w tej szufladzie? :)
Były za to standardowe rzeczy typu Która figura nie pasuje do pozostałych?, Podziel figurę, żeby coś tam uzyskać czy Który obiekt będzie następny w ciągu, które miały przygotować do "myślenia" młodych Mensan.
Nie nieznajomością wobec zagadek (niekiedy faktycznie niezbyt prostych) będę tu jednak pocieszać czytelnika. Otóż, był tam pewien specyficzny sposób oznaczenia pod pytaniem, które miało prowadzić do odpowiedzi bez przypadkowego podejrzenia odpowiedzi do kolejnego pytania. Np. pod pytaniem o numerze 5 jest podpis (Odpowiedź 33). I o ile dostałam tę książkę jakoś w gimnazjum (najpóźniej na zakończenie tegoż, ale wątpię), o tyle system tych relacji rozgryzłam dopiero dzisiaj. No bez komentarza.
Nie żeby było mi wstyd, ale uważam to za zjawiskowe.

A teraz coś, co mi się popołudniu nadało przez moment: