piątek, 26 października 2012

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 26 października 2012



Kiedy już usadowiłam Eli w miejscu pasażera jej wozu (kradnąc uprzednio kluczyki z jej kieszeni, w końcu hakerem jestem tylko początkującym), pozostało mi czekać, aż skończy rzucać się febrytycznie, a jej bladość w miarę się ustabilizuje.
Tymczasem miałam przed sobą jej wóz. Jako osoba, której największym motoryzacyjnym osiągnięciem jest rozróżnienie Mercedesa od Opla (czy odwrotnie...), rzec mogłam, iż jest to... ładny samochód. Ładny, czarny, czyściutki i zdumiewająco okrąglutki. Z tego, co pamiętałam, a pamiętałam to, że wylądował na dachu, to potrafi latać (no chyba że dziewczyna jest kiepska za kółkiem), ale poza tym, to nie wiem, o co było tyle szumu. Pojazdy tajnych wojowniczych agentów wyobrażałam sobie raczej jako smukłe Aston Martiny o kształcie niczym grot strzały. No, może było w tym pewne przerysowanie, ale taki fiat sto-dwadzieścia-sześć-pe to na pewno za wiele nie rozwinie, bo mu zedrze dach.

Kiedy tylko dziewczyna odzyskała przytomność, od razu przepełzła na miejsce kierowcy i, ponieważ resztki jej dobrego humoru zostały gdzieś w okolicach wejścia do Las Vegas, odwiozła mnie szybko gdziekolwiek. Gdzie szybko jest tu oznaczeniem zjawiska fizycznego skutkującego wbiciem się w fotel, które zmusiło mnie do zrewidowania podstawowego podejścia do ów środka transportu.
Samo pożegnanie nie było bardziej gorące i bez fajerwerków i, nie licząc rozmaitych trudności, wśród których warto wyróżnić telefon od jej pracodawcy (mianowicie zadzwonił powiedzieć, że już nie jest jej pracodawcą :r), parę moich tępych dowcipów i kaczkę, nic już nie ukwiecało naszych ostatnich wspólnych minut.
Nie ukwieciła ich też niestety informacja, po co w ogóle Eli do mnie przyleciała. Najbardziej podchodzącą pod temat kwestią była tu wypowiedź, że ja się miałam zająć Mańkiem, że ona już wykonała swoją "misję" i o pozostałych nic nie wie.
- Elegancko. To skąd ja mam się dowiedzieć? - załamałam ręce z łapaniem się za głowę na przemian.
- Czy to ważne? - rzuciła podając mi dłoń na pożegnanie jakby nigdy nic. - Ja już wykonałam swoją misję.
W owej dłoni był jakiś zapisany papierek. Z głupią nadzieją, że to na nim będą jakieś instrukcie, zajęłam się nim zamiast Eli. Zanim zdążyłam skojarzyć, że to tylko jej numer telefonu, ona zdążyła już zamknąć drzwi i odpalić silniki, tak że za nic nie usłyszała mojego:
- Ejj..?
I tylko... WZZZZZZUM! Jak w tych komiksach.
Gdyby jeszcze Maniek tak sam z siebie też zrobił WZZZZZZUM!, to byłoby to nawet miłe rozstanie.

Maniek okazał się nie być aż takim gburem na jakiego wyglądał, z pewnością przewyższał intelektem niesuperbohaterskiego chłopaka mojej nie mniej niesuperbohaterskiej siostry, ponadto był znawcą win, umiał wiele powiedzieć o czeskiej sztuce renesansowej i ruchach Browna oraz lubił układać puzzle. W najbliższym (polskim już, na szczęście) klubie wyjawił, że uwielbia również rozbieranego pokera... Tego dnia postanowiłam sobie szczerze, że już nigdy nie zagram z kimś, kogo poziomu umiejętności karcianych nie znam. No wyobraźcie sobie - taka wiocha, myślałam, że zapadnę się pod ziemię... Albo znajomość poziomu przeciwnika, albo przynajmniej jakaś gwarancja, że inni użytkonicy baru nie pouciekają, jak ów przeciwnik pozostanie w samej bieliźnie i skarpetkach - no inaczej, no way, nie gram.
W sumie to nie wiem, dlaczego w tym pokerze jest tak, że to przegrany się rozbiera - może znowu coś pokręciłam?

Tak czy siak, kiedy wieczorem zaczynały mi się kończyć pomysły, co z nim zrobić, a trzeba było powoli wracać do domu, wymyśliłam, że wepchnę go pod skromny dach trójokiemu koledze Jędrzejowi i ku mojej radości, że kilkugodzinne wysiadywanie przed YouTube również należy do szeregu jego rozległych pasji! Zarówno Maniek, jak i Jędruś byli na tyle mili, by nie mieć nic przeciwko nocowaniu tego pierwszego u tego drugiego oraz puszczeniu mnie samotnie do domu bez martwienia się o cokolwiek.
Nie wiem, może zadzwonię do tej Eli za jakiś czas, żeby mi coś podpowiedziała, jak nic innego się nie wydarzy.

Kierując się szarymi uliczkami ku wylotowi Gryfina, sięgnęłam swoim zwyczajem po telefon, żeby zapoznać się dokładniej z problemem daty i godziny. Dzień, jak już mówiłam, pozostał ten sam, tj. 11 października. Godzina była 21:16, a poza tym... Poza tym rzut oka na ekran telefonu przypomniał mi, że miałam komuś oddzwonić, kiedy już wszystko będzie nogami do dołu.
Z drżeniem serca i wielu innych rzeczy wróciła do mnie świadomość karygodnego zaniedbania, jakim było spoczęcie na laurach i zapomnienie, że nie tylko na ratowaniu bohatera ulubionej książki miałam się skupić tamtego lata (choć bez dwóch zdań było to pilniejsze).
Przystnęłam, żeby westchnąć ciężko.
No ale dobra - to nie jest schronisko studenckie, żeby po dwudziestej pierwszej nikogo już nie było przy telefonie. To przecież jacyś tajni agenci kulinarni czy coś...
Spojrzałam na numer z godziny bodajże jedenastej. To nawet mógł być numer własnej komórki Makłowicza. No to musi odebrać.
Zadzwoniłam. Nie odebrał. Dziesięć sygnałów. No to zadzwoniłam za minutę. Też nie odebrał.
Zadzwoniłam jeszcze za godzinę, za dwie i za trzy, dopóki mi się oczy nie zaczęły kleić. I powiem więcej - wydzwaniam tak do dzisiaj.
I nic
Było źle. Tak przynajmniej podejrzewałam. Bardzo źle, bardzo niefajnie, nie do pozazdroszczenia i tak dalej.
I wtedy zobaczyłam tę reklamę:



Aż usiadłam z wrażenia... Wszystko zatrybiło. On jest genialny! Wreszcie wiem, jak pokonać Magdę Gessler!
Ale innym razem wam to wyjaśnię
Tymczasem opowiem o innym, budzącym całkiem niezłą grozę (i chichot jednocześnie) sprawę.

Jakoś od końca poprzedniego tygodnia tata wymyślił, że będzie mnie ściągał z łóżka trochę wcześniej, więc nagle bliskie stały mi się bajki po siódmej rano. Znaczy: takie perełki Warner Bros jak Animki czy Pinky i Mózg były bliskie mojemu sercu zawsze, ale... ale były zdecydowanie bliższe, kiedy leciały, dajmy na to, o piętnastej
W każdym razie motywem przewodnim tego tygodnia stała się trójodcinkowa historia tego ostatniego serialu* o tytułach Brain, Brain Go Away, I Am Not a Hat i Cheese Roll Call** i opowiadających (jak to ładnie zabrzmi...) o przejęciu władzy nad światem za pomocą tańca. O dziwo, nie był to pomysł tytułowego geniusza (!), a zjawisko, które postanowił on powstrzymać (!!!), a polegało w skrócie na tym, że wszystkim nagle poodbijało na punkcie pewnej niby to niewinnej wariacji makareny...
Po pierwsze: z miejsca pokochałam ten odcinek, bo przy nim nawet najgłupsze dzieła tego bloga okazują się mieć jakiś tam wystarczający poziom normalności. A po drugie...
Pamiętacie Gangnam Style?
To, że od pierwszej chwili nagła, nieuzasadniona niczym głupawka skojarzyła mi się z wyczynami tanecznymi uroczego koreańskiego grubaska, to nic nadzwyczajnego. Warta większej uwagi była wczorajsza nowina, że, cytuję:
Z twórcą przeboju, koreańskim artystą o pseudonimie PSY, spotkał się w swojej siedzibie sekretarz generalny ONZ Ban Ki Mun.
Słysząc to w którychś wiadomościach jednocześnie bałuszyłam się i parskałam śmiechem - w jednej chwili miałam przed oczami kilkadziesiąt politycznych głów, które symulują jazdę na koniu niczym animowana ludność łapie się za pępki***! Ledwo wierzyłam własnym uszom i oczom nie bardzo mieć przy tym pewność, czy aby na pewno jest to śmieszne!

W dodatku, jakby tego jednego niusa było jeszcze mało, przy próbie znalezienia go musiałam przekopać się przez tony danych poruszających kwestie rekordowej połówki miliarda wyświetleń, tańców w szkołach, flashmobów, uświetnień uroczystości zamknięcia formuły 1, prognoz pogody na cześć ów tańca...
To co mnie interesowało, znalazłam dopiero tu (nie udało mi się odtworzyć, ale wierzę w Wasz Internet).
Żeby było śmieszniej Wikipedia donosi o mianowaniu go następcą Macareny...
Czy to się naprawdę dzieje naprawdę..?

Dobra, jeśli więc naprawdę sprawa jest tak poważna... Jeśli Gangnam style jest zmutowaną Macareną, która ma zawładnąć światem... Jeśli ktoś musi stanąć na drodze bezimiennym terrorystom, by ocalić resztki rozumu populacji ludzkiej, to... to proszę, nie liczcie na mnie - za bardzo polubiłam tę piosenkę, a PSY jest bezbłędny

I nawet sobie pozwolę


____________________
*ponieważ śmiesznym skutkiem leniwego zapętlania bajek weekend vs dni robocze najbardziej farciaste jej części zostały mi zaprezentowane nawet po trzy razy
**Zgodnie z tym, co głosi looneytunesowa Wikia (tak, znalazłam looneytunesową Wikię i jestem tym wniebowzięta XD). Po polsku ich tytuły zostały przedstawione jako, odpowiednio: Mózg, idź precz, Nie jestem kapeluszem i Pierz mocniej, choć te dwa są tak cudownie nie do pobicia, że ledwo przypomniałam sobie polską wersję.
***nazwy wymyślonego tańca nie jestem w stanie napisać, ale fonetycznie było to coś jak szmyltzhaben. Ktoś tutaj zna szwedzki..?

1 komentarz:

  1. Muehehehheehe :D Ta piosenka jest genialna, i nie sądzę, żeby ktokolwiek był w stanie ją pokonać! Swoją drogą, widziałaś TO: http://www.youtube.com/watch?v=9FtZkVRkusQ&feature=my_liked_videos&list=LLBCXePas6iGtGOhNJNrVb3g ? :D

    OdpowiedzUsuń