poniedziałek, 8 października 2012

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 7 października 2012



Jest dalej to, co było wczoraj, znaczy się, tak naprawdę, istotnie datowo, 6. września, czyli: znalazłam detektywa, który zapodział nam się na początku lipca i teraz byłam w fazie Jak to zrobić, że on jest nadal tu, a powinien być już tam, czyli ostatnio dłuższy wpis.

Patrzyłam, jak wściekły ciska papierosa gdzieś o chodnik i oddala się ociężałym biegnięciem gdzieś w głąb bardziej uczęszczanych ulic.
Chcesz, żebym wymyśliła coś innego? Proszę bardzo! przypomniałam sobie i po chwili podleciałam sobie spokojnie te pracowicie przebyte przez niego sto metrów i wylądowałam tuż obok wdzięcznie jak płatek róży.


Róża, czyli Panna Kot.

- Ten świat, ta zagadka, którą chcesz rozwiązać, nie jest dla ciebie, rozumiesz? - odezwałam się, kiedy czekanie, aż naburmuszenie mu przejdzie, okazało sie bezskuteczne.
- No i właśnie o to mi chodzi! - Zaczął znów zdecydowanie. - Zagadka, której rozwiązania nikt jeszcze nie napisał, holistyczna łączność między szczegółami, którą dopiero należy odkryć! To jest moja pierwsza PRAWDZIWA sprawa kryminalna!
- Ale chodzi mi o to, że tej łączności między wszystkim wcale nie musi być... - mówiłam łagodnie odnosząc wrażenie, że chyba zwariował.
- To w takim razie sam je wymyślę! - Odpowiedział jeszcze odważniej niemal grożąc mi palcem.
Miałam mu coś odpowiedzieć, ale wtedy przed oczami, a za placami Dirka/Albina mignęło coś szybkiego i z dużym workiem na plecach.



Nie, z pewnością nie był to Święty Mikołaj. Obaj za szczupli.

No więc owi panowie mieli bardzo dużo worków na plecach, pan w progu Banku Bankowego bardzo wrzeszczał, a do tego dookoła było mnóstwo mrugających na niebiesko samochodów policyjnych, pomyślałam sobie więc, że bardzo powinnam w tym uczestniczyć, skoro jestem superbohaterką.


stąd
Mrugająca na niebiesko budka policyjna.

Panom się jednak bardzo spieszyło, podczas gdy sytuacja nie pozwoliła mi reagować natychmiast.
- Ej! - Rozdarłam się więc. - Wy! Tak, ci z workami! Weźcie, poczekajcie momencik! Za sekundkę przystąpię do wymierzania sprawiedliwości, odbierania wam kosztowności i tak dalej, tylko musicie moment poczekać!
No, panowie oczywiście zatrzymali się zerkając po sobie raz po raz, podobnie właściciele mrugających niebieskich samochodów po dostrzeżeniu mnie odłożyli na bok dążenia do ujęcia niepraworządnych obywateli, a poczeli wymieniać się komentarzami na mój temat (zapewne tradycyjnie na temat przypinek z literkami i miejsca ich przytwierdzenia).
Kiwnęłam z zadowoleniem i wróciłam do tematu. Dirk korzystając z okazji chciał zawinąć się szybciej niż jeszcze przez sekundą państwo z workami, więc znowu musiałam go gonić.
- Proszę bardzo - uśmiechnęłam się, lądując przed nim. - Ja mam czas.
- Doprawdy? - odwzajemnił uśmiech.
Z... (jak to się mówi) ...pąsowiałam. No tak, miałam w zwyczaju zawsze używać zwrotu ja mam czas, kiedy nie zamierzałam szczędzić na coś cierpliwości, jednak oryginalne znaczenie słów wybitnie przeczyło tutaj sensowi.
- Nie doprawdy - nie umiałam ukryć, że tym razem jemu udało się wkurzyć mnie. - Mamy początek września! Dwa miesiące nie ma cię tam, gdzie trzeba, a to grozi katastrofą!
- Zniknięciem jednej historyjki z literatury? - Stwiedził niedowierzająco.
- I zniknięciem wszystkiego, co w naszej rzeczywistości na historyjka spowodowała!
Nie byłam pewna, czy mówię do rzeczy, ale brzmiało to moim zdaniem sensownie i dodawało mi punktów do przekonania go.
Już wpadałam w ciąg retorycki, a tu nagle wydarł się ktoś spod banku.
- Ej! Pani! Pani Supermen! Łapie ich pani!
Otóż z workami stawała się coraz bardziej zniecierpliwiona i rozchwiana emocjonalnie, czy powinna czekać.
- Dobra, moment jeszcze! - Pomachałam którąś ręką. - Ja tutaj walczę o kontinuum czasoprzestrzenne! Panowie jeszcze poczekają, nie? A wy, tylko tamci! Tak, wy, od worków! - po czym odwróciłam się. - A tu już na pewno nigdzie się nie wybierasz!
- Nie obchodzi mnie to - odpowiedział.
- Co?
- Co się stanie z tymi książkami, zakładając oczywiście, że faktycznie coś się z nimi stanie - rzucił mi znacząco podejrzliwe spojrzenie. - Napiszę swoją własną historię TUTAJ.
- Niiiiie napiszesz, bo ja tu jestem.
Zmierzyliśmy się wzajemnie wzrokiem (przy czym ja jeszcze zmierzyłam wzrokiem paru policjantów, którzy znowusz zaczęli się do kogoś wydzierać). Zauważyliśmy, że jeżeli oboje będziemy bez refleksji tłukli swoje racje, to nie ruszymi z miejsca.
- Słuchaj - tak więc Dirk zmienił ton pierwszy. - Potrzebujesz kogoś, kto połapie się w tym wszystkim, co urządziła ta cała Gessler. Restauracje, naukowcy, Mam Talent, wielka żaba w piwnicy, trójoki cyklop... Jaki inny detektyw, ograniczony najczęściej do banalnego pojmowania zjawisk świata fizycznego, połapie się w czymś tak pozbawionym logiki? Oboje wiemy, że stoli za tym subtelna sieć wzajemnych przyczynoskutkowych powiązań wszystkiego, co istnieje, stanowiąca wzór determinujący każdy minione, przyszłe, a szczególnie, bieżące wydarzenia. Dobrze wiesz, że wystarczy odpowiednio przeanalizować którekolwiek z nich, żeby odkryć zależność...
- Dobra, czarodzieju - warknęłam, choć uśmiechnięta dziwnie bardziej niż przedtem. - Jeszcze słowo, a cię zaknebluję!
- Chciałbym uprzedzić, że tego typu groźby nie robią...
W tym miejscu przygasł zauważalnie i przerwał, bo spojrzałam na niego tak spod byka, z tak podniesionymi brwiami, że chyba się przestraszył.
Poskutkowało. Poleciałam więc do wiary pod bankiem, bo któryś funkcjonariusz znowu zaczął wrzeszczeć, jakby mamut nadepnął mu na jelito grube.


stąd
Jelito cienkie (bo jak mamut nadepnie jelito grube, to się robi cienkie).

Przybrani właściciele worków oddalali się z naprawdę zdumiewającą jak na śmiertelników prędkością i w dodatku zapowiadało się, że za parę sekund wzrośnie ona jeszcze bardziej, jako że wektory ich ruchu zaskakująco zgodnie zbiegały się w punkcie przestrzeni, który przypadał na drzwi jakiegoś auta...
A auta się niewygodnie gania, powiadam. Bo trzeba je chwycić pośród innych ruchomych aut, unieść, wytrzepać zawartość...
Niii, nie wygodnie.
Więc lepiej byłoby dorwać ich już teraz. Tyle że zgodnie z moimi natychmiastowymi wyliczeniami nie zdążę znaleźć się, gdzie trzeba wystarczająco szybko i jeśli już nawet zdążę złapać za kurtkę, przewrócić, przygnieść do ziemi i wytarmosić za ucho jednego, to mam sto procent gwarancji, że drugi zdąży wskoczyć do samochodu.
Już miałam się załamywać, już, już miałam przypominać sobie najaktualniejsze kursy walut, żeby sprawdzić, który wór bardziej opłaca się ratować, kiedy... z okna spadła jakaś doniczka. Spadła z okna, daleko jednak istotniejsze dla sprawy było nie źródło jej spadania, a miejsce docelowe - to jest łepetyna pana, którego worek posiadał sygnaturę .
Podniosłam głowę - jak się okazało, spadła nie sama, a ktoś jej pomógł.
- To pani! - Rozpoznałam babcię, której pół roku temu pomagałam w batalii z cyberbestią.
- A no, ja, pani kochanieńka! - Ucieszyła się tamta. - A chomik sprawuje się coraz lepiej!
Bez problemu ujęłam więc drugiego biegacza, który w chwili obecnej już nie biegł, a stał z lekka zmieszany nad swoim kompanem, jakby w oczekiwaniu na przeznaczoną dla siebie doniczkę (no to się nazywają przestępcy!), wytarmosiłam obu za uszy i za pulaski. Przyszli panowie policjanci, przejęli panów od worków, podziękowali, wyjaśnili, że tak naprawdę w obu worach były nasze polskie złotówki i zwinęli się do chat, na pączki.

Oddaliłam się powoli od tego, co zostało z bankowego bałaganu i rozejrzałam się. Po Dirku nie było śladu.
Oczywiście parsknęłam sama do siebie. Ostatecznie minęło dobre dziesięć minut. Pewnie już dawno go stąd wywiało i zanurkował go najmniej poznanego przeze mnie tunelu, żeby się schować albo szukać dalej swoich holistycznych wskazówek...
Doczłapałam niezwykle powoli do jakiejś ławki przy placyku sąsiadującym z którąś ścianą banku.
Tu niewątpliwie miał rację przypomniałam sobie. Jeśli ktokolwiek może rozwiązać tę durną sprawę, to tylko i wyłącznie on. Rzecz w tym, że on tego NIE MOŻE zrobić...
Burczałam sobie tak raz po raz, na przemian podnosząc głowę i rozglądając się, a na przemian zastanawiając się, jaką metodą tym razem oświecę tamtego od literackich podróży w czasie (czy raczej: w poniewczasie), kiedy niespodziewanie, podczas tej pierwszej fazy zobaczyłam, że przy budynku, przy którym dopiero co nikogo nie było, stoi Dirk Gently z, rzecz jasna, swoim nieodłącznym papierosem.
Pomrugałam raz, pomrugałam drugi. Czeka na mnie?
Kiedy podeszłam, rzucił tylko niezbyt przyjemnie i nie patrząc na mnie:
- Doszedłem do wniosku, że i tak nie dałabyś mi spokoju. - A kiedy głupkowata mina nadal nie chciała zniknąć z mojej twarzy. - Chodźmy, zanim się rozmyślę.
Poprowadziłam go więc na czuja do pierwszego lepszego przystanku, z którego tramwaj lub autobus doprowadziłby nas mniej lub bardziej pośrednio ze Szczecina do Gryfina, na którego obrzeżach (jak dowiadywałam się na bieżąco z dalszych SMSów) znajdowała się skonsolidowana z Restauracją u Tadka tajna siedziba podróży w literaturze.
Przez całą drogę Dirk się nie odzywał (nie licząc oczywiście tych subtelnych Auciów, kiedy w autobusie robiło się ciaśniej niż na to pozwalała granica rozróżniająca kompresję stratną od bezstratnej). Ja tymczasem polowałam na coś, czym mogłabym się do niego odezwać, co skońćzyło się na tym, że byłam równie rozmowna jak on, a przy okazji omało co nie połamałam sobie palców, robiąc z nimi z przejęcia różne rzeczy (właściwie nadzwyczaj typowe rzeczy, jakie się przeważnie robi w zdenerwowaniu, tyle że po superbohatersku nieco mocniej).

- Jesteście wreszcie - stanął w progu określonego mi telefonicznie lokalu, która to instrukcja klarownością przypominała mi dowcipowy fragment Herbata jest w apteczce w puszce po kakao z napisem "sól".
Wreszcie! popatrzyłam na niego wielkimi oczami. To ja się cieszę, że dojechaliśmy w ciągu trzech godzin, przed wieczorem, a on..! Koleś widać w życiu nie podróżował komunikacją miejską, tylko chyba tymi swoimi TARDISami ultrakorkoodpornymi i supertaniobiletowymi.
Chyba że miał na myśli całokształt mojej dwumiesięcznej przeszło twórczości, ale o tym dla swojego dobra niech już lepiej nie przypomina.
Zapomniałam jednak o wszystkim, kiedy TO ujrzałam. Najbardziej wehikułowy wehikuł czasu (czy czego tam), jaki w życiu widziałam! Okrąglutki niczym pąk kwiatowy, metaliczny, lśniący, a przez bardziej szklaną górną część prześwitywały na błękitnie przeróżniste zegary, liczniki i symbole... Co prawda nie widziałam nigdy nie tylko bardziej wehikułowego wehikułu czasu, ale i wehikułu czasu w ogóle, ale zgadywałam, że już teraz mogę przewidzieć, że tego żaden nie przebije.
Aż mi się oczy świeciły.
A potem domknęłam buzię i odwróciłam się do kolegi, który ze mną przyszedł. Patrzył przed siebie tak chłodno, jakby całą pretensję, kierowaną dotychczas na mnie, przeniósł na tę nieszczęsną maszynę. W końcu już ją widział, na zachwyty był czas wcześniej. Teraz przyszła pora na zupełnie inne uczucia.
- No? Na co pan czeka? - Wyjechał zaokrąglony podróżnik w czasie. Z pewnym, średnio świadomych powodów naszła mnie ochota, żeby mu przyłożyć. - Nagle nie umiał pan sobie przypomnieć, jak trafić z powrotem tam, skąd przyszedł, ale teraz już się pan chyba zorientuje w drodze do drzwi.
Dopiero teraz zauważyłam, że przednia ściana jest rozsunięta.
- Jeśli byłby pan tak miły, mógłby mi pan narysować strzałki kredą - odpowiedział mu promiennie, co w angielskim stylu marudzenia oznaczało, że ma ochotę go powiesić na drutach telegraficznych.
- Niech pan sobie lepiej idzie - powiedziałam do właściciela urządzenia, widząc, że i w jego oczach zagościły dziwne pioruny. - Jeśli już wszystko pan ustawił...
Poszedł sobie. Ufff.
Dirk powrócił spojrzeniem do wehikułu z próbą udawania wyniosłości, ale widać było, że z każdą chwilą górę bierze w nim smutek.
- Mówiłaś serio z tymi... dwiema książkami? - Zaczął niepewnie, wyraźnie bojąc się usłyszeć odpowiedź.
- Mówiłam.
Przydepnęłam pelerynę, żeby mi nie majtała jakoś tak zbyt majestatycznie, co lubiła robić szczególnie, kiedy nie było wiatru.
Aż potrząsnął głową.
- I nie znasz ich? Tylko te dwie?
- Nie znam i nigdy nie poznam.
Miałam ochotę już sobie iść. To wszystko było takie dziwne.
- Kompletnie nie wiem, jak zachować się w tej sytuacji - wydusił on tymczasem. - Dlaczego... Dlaczego nie mogłabyś polecieć tam ze mną?
- Co? - odpowiedziałam odruchowo, chociaż nie miałam wątpliwości, że uszy działały jak trzeba.
Spojrzałam: nadal patrzył na mnie smutnym, zabałaganionym wzrokiem, ale teraz pojawiło się coś znajomo zadziornego.
- Wiem, że to brzmi... - zagestykulował zamaszyście. - Że to brzmi tak jak brzmi, ale pomyśl: razem ze mną prowadziłabyś dochodzenia i szukała związku między zagadką, życiem, wszechświatem, a...
- Dirk! - Dopchałam się wreszcie do głosu i od razu mało co nie udławiłam tym jego śmiesznym imieniem, którego pierwszy raz użyłam w wołaczu. - Dirk, ale ja jestem superbohaterką! Moim zadaniem jest ratować ludzi w TYM świecie! Nie mogę sobie tak po prostu...
- Opowiedziałbym ci resztę.
resztę.
No i zapadła ta tzw. niezręczna cisza.
Wzięłam oddech. A potem zaczęłam prawie się cieszyć.
- Tak sobie myślę, że chyba miałam przebłyski, jeszcze w tamtej restauracji, no wiesz, kim jesteś. Kojarzyłeś mi się z wyglądu, pomimo, że cię nigdy nie widziałam, i bardzo fajny maruda był z ciebie, znaczy: nadal jest. Ale... Ale jak dochodziło do tego, że cię muszę gdzieś odwieźć... - I nagle sobie coś uświadomiłam. - Uuuh, głupia! Załatwiłam tak dwa tygodnie..!
- Ale dlaczego nie mogłabyś być superbohaterką w moich książkach? - dopytywał przyczepiwszy się wbrew mojej nadziei do pierwszego tematu. - Tam też mogłabyś ratować ludzi, pomagać... Mam jedną sprawę z superbohaterami - stwierdził wreszcie, trochę jakby się chwalił, a trochę jakby żeby mnie zachęcić, że potrafi obsługiwać reprezentantów tego zawodu.
- Chciałeś powiedzieć: miałeś - zaakcentowałam aż do przesady.
- Stójcie tak jeszcze dłużej, to nie będziesz sobie mogła przypomnieć, jak gość ma na imię! - dobiegła nas zniecierpliwiona kpina restauracyjnego Władcy Czasu, który wbrew temu co sobie życzyłam, wciąż sterczał przy którymś mniej dalekim binklu i nawet nie próbował nie słyszeć naszych mów pożegnalnych.
Kilka drobnych faktów złożyło się na to, że Dirk z ostrej podejrzliwości, nieufności i innych nieprzyjemnych, choć w zasadzie niegroźnych odczuć, wszedł nagle w łagodny poziom przerażenia. Ledwo zdążyłam odwrócić się do niego ponownie i to zauważyć, zrobił zamaszysty odwrót i zwinął się w kierunku maszyny, która od tej chwili zaczęła coraz głośniej buczeć i skrzypieć - nie tak przyjemnie jak TARDIS, a raczej bezmyślnie jak pralka w trybie suszenia.
- Siedem - powiedział zdyszany, kiedy już znalazłam go wzrokiem na granicy przejścia, które teraz zaczęło się dość szybko zasuwać. - Zapamiętaj i nie zapominaj: było siedem.
- Siedem?
- Było siedem - powtarzał uparcie. Znikąd stał się poważny jak nigdy. - I na pewno je wszystkie czytałaś albo byś przeczytała. Jeśli będziesz o tym myśleć i stała sobie je przypomnieć...
Drzwi trzasnęły cicho.
...to w końcu przypomnę sobie, o czym były?
Szklanometaliczny kwiatopąkopodobny kształt zniknął z irytującą bezszelestnością.
I tle... I już. Koniec.

Jedyne, co jeszcze mi łazi teraz po głowie, to to że jeśli w Holistycznej Agencji albo Mrocznym Podwieczorku, albo choćby w tym fragmentarycznym Łososiu zwątpienia Gently zrobi coś niespodziewanego, nielogicznego, jakby chciał powiedzieć coś innego niż by pasowało, to być może, z tamtej odległej strony znalazł jednak w końcu jakiś szerszy związek pomiędzy wszystkim, co istnieje i może już załapał, o co chodzi z tym kurczakiem i Gesslerową?
Bo jeśli ten cwaniak mi tego jakimś sposobem nie powie, to będę musiała dowiedzieć się tego zupełnie sama.



1 komentarz:

  1. Hm, kompletnie nie wiem co się dzieje, ale czekam na dalsze wpisy ;D

    OdpowiedzUsuń