wtorek, 31 lipca 2012

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 31 lipca 2012



Książka telefoniczna. Gdzie jest książka telefoniczna.
Problem ten męczy mnie od czasu, kiedy uświadomiłam sobie, że podczas "wielkiego zlotu detektywów" u Magdy Gessler uświadczyłam wszystkich za wyjątkiem Dirka Gently i powraca za każdym razem, gdy sobie o tym przypomnę.

Miałam w zasadzie dwie opcje:
  • pomęczyć jeszcze raz tamtego gościa od restauracji, tym razem osobiście;
  • poszukać nazwiska mojego ulubionego detektywa na własną rękę


Niby już zbierałam się do tego pierwszego, ale nagle stwierdziłam, że przecież głupotą byłoby się tam fatygować - jeśli sama nie znajdę go w książce telefonicznej, to jak oni mieliby to zrobić?

Tak więc rozejrzałam się jeszcze raz.
Czy w ogóle kiedykolwiek w naszym niesuperbohaterskim domu była książka telefoniczna

W końcu znalazłam. Oczywiście w miejscu adekwatnym do sposobu postrzegania świata mojej mamy, czyli na dnie szafy pod nie używanymi od dwudziestu lat kurtkami (i w sumie nie daleko od tego krótkiego futra, w którym moja rodzicielka wyglądała jak drugi Doctor, tyle że z inną fryzurą), ale ważne że znalazłam.



Drugi Doctor (zdjęć mamy w futrze niestety nie posiadam).

Dobra, od początku. Gdzie jest G...
Gentleman...
Gentles...
Gentry.


Eee... Nie ma.
Wtedy coś mi się przypomniało i odrzuciłam głowę, tak że moje spojrzenie wylądowało na lampie sufitowej. No tak, już to przecież przerabialiśmy. Z Richardem MacDuffem, w pierwszej książce o przygodach Dirka.
Gupia.
Richard nie mógł go znaleźć po nazwisku, więc zaczął rozmyślać, jak inaczej może go odszukać i wtedy... pomyślał o prywatnych detektywach.

Poszukajmy słowa prywatny detektyw.
A nie. Poszukajmy od razu agencje detektywistyczne.

Jedno okienko, drugie... Jeden Rutkowski, drugi...
O. Nie ma. A to dobre: nie ma.

Podrapałam się po głowie. To co ja teraz mam zrobić? Książka mi nie pomoże, Richard go znalazł już wtedy... No że też ja zawsze muszę mieć pecha!
Po spojrzeniu jeszcze raz na żółte kartki książki, wstałam i ruszyłam do drzwi.
Tak, jak już rzekłam, głupotą byłoby latać w tej sprawie do restauracji, skoro do gościa nie ma kontaktu telefonicznego, tj. on tak jakby nie istnieje. Byłoby, z tym że ja, jak powszechnie wiadomo, wcale nie jestem taka mądra

Roztrząsałam jeszcze przez chwilę kwestię, czy iść normalnie czy w kostiumie. Szybko stwiedziłam jednak, że przecież nie mam zamiaru starszyć ludzi swoim dziwacznym nietypowym wyglądem. Poszłam więc w kostiumie.

Restauracja u Tadka znajdowała się blisko, bo zaledwie parę przecznic od centrum*, więc spokojnie doszłam tam na pieszo. Co prawda ludzie zerkali na mnie jak na niepociesznego kierowcę, który pcha samochód, ale co mnie to.
Pomimo interwencji i demolizacji () Magdy Gessler miejsce wyglądało w zasadzie dalej tak, jak wyglądało. Kiedy spojrzałam na napis informujący, gdzie jestem, przypomniałam sobie, że główną zmianą różnicującą sytuację od ostatniego razu jest taki szczegół, że wtedy miałam ze sobą szyld, a teraz już nie.
Co okazało się być problemem na polu komunikacyjnym z właścicielokucharzem (jego czapa również nie odbiegała od wzorca), który podobnie jak ostatnio pierwszy wyskoczył mi na powitanie, jednak niepodobnie jak ostatnio nie wiedział, co ze mną zrobić.
- Ostatnio miałam w garściach taki wielki neon z napisem Jestem superbohaterką - podpowiedziałam.
- A, tak! - Ucieszył się, LoL. - Od razu wiedziałem.
- Pamięta pan - postanowiłam przejść od razu do rzeczy. - Jak dzwoniłam do pana w sprawie pewnego detektywa?
- E... A, tak, pamiętam! Wtedy co...
- Dokładnie.
- Ale już mówiłem pani, że nie pamiętam...
- No ale niech mi pan jakoś podpowie, jak go znaleźć - poprosiłam zrezygnowana nie wiedząc, jak się z nim kłócić. - Przecież nawzywaliście państwo tyle Sherlocków Holmesów, Herkulesów Poirotów, tyle...
Nagle coś mnie tknęło. Coś baaardzo zaskakującego:
- A przecież ich też nie było w tej ksiażce telefonicznej - Zaczęłam machinalnie myśleć na głos. - Takie słowo jak Sherlock czy Clouseau bym zauważyła przecież. A ich tam nie było... - i prawie złapałam go za ciuch. - Jak wam się udało ich wszystkich znaleźć?
- Z którego roku jest pani książka telefoniczna?
Pomrugałam oczami ze zdziwienia, co na szczęście również pomogło mi się nieco uspokoić.
- Nie wiem, ale chyba w miarę nowa - zaczęłam dziwnie zawstydzona; no tak wszystko w moim domu musi mieć co najmniej dziesięc lat zapasu nie w tę stronę, co trzeba. - Dobra, może jest trochę przeterminowana. Ale przecież on, i cała reszta, nie założyli ten agencji wczoraj, żeby się nie dało ich znaleźć!
- Wydana po dwutysięcznym? - Dopytywał. Drwiąco.
Nie powiem, zauważyłam to i poczułam się rozeźlona.
- Nie, z czasów dwudziestolecia międzywojennego - burknęłam zapominając o grzeczności, która przecież niezbędna jest mi do tego, żeby mieć szansę coś dostać. - No przecież jasne, że po dwutysięcznym!
Jego mina zrobiła się jeszcze bardziej złośliwa i błysnęła komunikatem Phi. Amatorka.
Już miałam się na dobre zirytować, jednak ciągle byłam jeszcze w fazie przed.
Przecież ja nie muszę mieć zaraz najnowszej... pomyślałam naburmuszona. Przecież...
- Przecież Douglas Adams napisał tę książkę w '88 roku... - złapałam się za głowę. - Jeśli ta agencja wtedy istniała, to pewnie już dawno przestała. Podobnie z Sherlockiem, panem Samochodzikiem, Hilarym od okularów...
No i proszę - pan kucharz od razu spojrzał na mnie z szacunkiem.
- Mamy wehikuł czasu, proszę pani - wyjaśnił chyba w ramach nagrody. - Wehikuł alternatywnej przeszłości determinowanej literacko.
- Beton... - Powiedziałam z podziwem. - I wy sobie tak skoczyliście..?
- A co pani myślała? - Znowu spojrzał na mnie z rozczarowaniem. - Że fikcyjne postacie książkowe tak sobie latają po rzeczywistym, do tego dzisiejszym świecie i zakładają agencje detektywistyczne? Może jeszcze szukała pani tego Gente... jak mu tam było, tego Anglika w polskim spisie telefonów?
- No cóż - nie wiedziałam co, z tym jego pytajnym fantem zrobić, bo wyraźnie poczułam pauzę domagającą się odpowiedzi. - Lepiej już przyjmijmy, że nie...
- No widzi pani. My natomiast zlokalizowaliśmy książkę, czas oraz miejsce, polecieliśmy i dopiero tam zabieraliśmy się do książek telefonicznych. No czy można było to zrobić prościej?
Na szczęście tym razem pytajnik był już tylko dla ozdoby.
- Co prawda większość twórców wehikułów czasu robi to prościej montując w swojej maszynie układ GPS oraz, ewentualnie, kółka, przez co nie muszą już tracić pieniędzy na bilety, kiedy z tych maszyn wysiądą, ale ja pomyślałem... Nieważne. Co prawda Horacy z CSI trochę się złościł, że musiał dojeżdżać do Londynu z jakiejś wysepki z okolic przylądka Dobrej Nadzieji, ale jego stać... Nieważne.
- No cóż - westchnęłam więc, zbierając się do kończenia przeszkadzania mu. - Skoro go nie przywieźliście tym waszym wehikułem, to nie mam sensu go oszukać bez wehikułu...
I tu się stała rzecz niespodziewana.
- Nie powiedziałem, że go nie przywieźliśmy - powiedział zdecydowanie. - Jedynie nie miałem pewności. A nawet: miałem pewność, że nie wiem, czy go przywieźliśmy. Jednak zdawało mi się, że CSI zajęło się WSZYSTKIMI detektywami.
- A nie najlepszymi? Horatio mówił, że wezwali najlepszych.
- On na wszystko tak gada - machnął ręką kucharz. Nie zna go pani?
- A no...
- Mieli być wszyscy, którzy kiedykolwiek mieli jakiś związek z detekcją. Nie pamiętałem nazwiska, o które pani pytała, to raz, a po drugie, ważniejsze, kalarepa mi się przypalała... Nieważne - Skubany szalenie lubił słowo nieważne, podczas gdy mnie teraz wszystko wydawało się szalenie ważne! - W każdym razie: przypomniało mi się, kiedy wspomniała pani o Douglasie Adamsie. Gość był wyczesany w kosmos, na bank braliśmy go pod uwagę.
Spojrzałam na niego z ukosa. Taka młodzieżowa mowa nie bardzo pasowała mi do takiego Olinka Okrąglinka, jednak z drugiej strony... kto wie, ile lat ma taki cudaczny restauracyjny podróżnik w czasie?
- Na pewno był jeden detektyw od Douglasa - przypominał sobie dalej. - Jakoś tak śmiesznie gadał o tych swoich metodach...
- Holistyka?
- A, tak, właśnie to słowo.
Cieszyłam się.
- Ale... to jak to: nie chciał z wami lecieć czy co? Nie było go przecież!
- Fakt. Nie wiem, dlaczego go nie było, bo wiem, że z nami wsiadał. I to jak wsiadał! Był zachwycony! Gadał o tej swojej łączności wszechrzeczy całą drogę. I wysiadał zachwycony jeszcze bardziej - Facet złapał się mocno za głowę, być może, żeby czasem nie odpadła. - Jak ja się cieszyłem, że wylądowaliśmy mniej więcej tam, gdzie trzeba, bo byśmy chyba zwariowali z nim. Pamiętam, że wchodził też do restauracji. I... Ojej, chyba też wychodził.
- Wychodził..?
- Cóż, nikomu nie zabranialiśmy zbierać dowodów na zewnątrz, ale... Wygląda na to, że ten twój Getely zrobił nas w balona, bo już nie wrócił.
No tak. Robienie w balona to drugie, no, raczej trzecie (albo jeszcze tam któreś z kolei) imię Dirka i to zarówno, jeśli chodzi o stronę robiącą, jak i robioną w balona.
Ale...
- Ale on to uwielbia - dziwiłam się. - Jeśli wasz problem okazałby się wystarczająco niekonwencjonalny, a taki niewątpliwie był, jeżeli sprawa spodobałaby mu się, to na pewno by się tym zajął. Te wszystkie współzależności, łączności między wszystkim, co istnieje, te efekty motyla i takie tam, on ma bzika na szukania tego, gdzie popadnie, nawet tam, gdzie...
Znowu zatrybiłam.
- Nawet tam, gdzie ich nie ma - dokończyłam przytkana z wrażenia.
- No tak, ale u nas jakoś nie... - Gość próbował znowu zacząć pomarudzywać, ale już mu nie dałam dokończyć.
- Pan nie rozumie: ja wiem, gdzie on jest! - Eksplodowałam z radości. - Znaczy: nie wiem, ale wiem, że wcale nie musi być tutaj! - Patrzył na mnie lekko przestraszony, zapewne niewiele inaczej jak wtedy patrzył na niego. - On nie będzie szukał odcisków palców czy jakichś narzędzi zbrodni, czy jeszcze czego innego, on... Nie wiem, co on poleciał wtedy robić i jakich holistycznych związków szukać, ale na pewno wciąż pałęta się gdzieś w okolicy!
Już miałam wracać do domu bez zbędnego zakończenia, kiedy nagle kucharz powiedział jeszcze coś ciekawego:
- A jednak trochę zrobił nas wszystkich w balona - zaczął poważnie. - Bo wie pani... My ich przywieźliśmy tutaj tylko na chwilę. To są postacie fikcyjne, nie mogą pozostać w naszym świecie na zawsze.
- Ojej... - zmartwiłam się nagle. - A co jeśli..?
- A jeśli, to nawet pani nie zauważy - powiedział dziwnie. - On po prostu zniknie. Zniknie z przeszłości literatury, a więc i z teraźniejszości - Dał mi sekundę na podniesienie szczęki z powrotem, po czym podsumował wreszcie. - Wszystkich innych grzecznych detektywów poodwoziliśmy już dawno na miejsce, tylko ten jeden cudak się u nas nie pojawił z powrotem.

Tak więc musiałam odejść z o wiele poważniejszą wizją sytuacji, niż to wyglądało początkowo...


A w ogóle to ciekawostka: warszawska restauracja byłego męża/kuzyna/jednego z braci (sorry, słyszałam zbyt wiele różnych wersji) Magdy Gessler splajtowała. Cool.


A teraz paczcie, paczcie, co wczoraj znalazłam



Singiel z ich najnowszego albumu, Elysium ;)
____________________
*zauważliście, że w większości filmów wszystkie lokalizacje niezbędne głównym bohaterom znajdują się zaledwie parę przecznic od miejsca, w którym oni się znajdują? I to niezależnie, czy chodzi o dom Matki Natury czy Instytut Postępu Technologii, z którego można gwizdnąć zegar berylowy zegar atomowy.

2 komentarze:

  1. T-to Gently może zniknąć? Nieeeee :( Chciałam o nim w końcu poczytać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To się zabieraj, bo jak znowu spartolę robotę, to już się nie załapiesz XD
      Hmm... Ciekawe, jak w razie, gdyby nie wrócił, wyglądałyby niektóre z moich starszych postów, które na teraz gadają prawie wyłącznie o nim. Pewnie wyjątkowo badziewnie, więc lepiej nie sprawdzać.

      Usuń