poniedziałek, 15 października 2012

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 15 października 2012



Jest taka pewna chwila w ciągu dnia, że człowiek (tudzież superbohater) się zatrzymuje, robi bilans i przychodzi refleksja.
Podczas gdy moja rudowłosa towarzyszka stała i mierzyła wzrokiem nieprzyjazną przestrzeń, ja zrobiłam sobie taki właśnie szybki przegląd ostatnich wydarzeń. Ktoś wpada do mnie przez dach, zaprezentował złoczyńcę, pozwolił zabrać mu swój wóz, dalej jakiś Samuel, podziemie, knajpa... I jeszcze wokół tego wszystkiego majaczyło staje takie dziwnie znajome uczucie niezadowolonej winy, której źródła mój aktualny stan psychiczny początkowo nie pozwalał mi zlokalizować.
A..! doszłam w końcu i tylko okalające nas zaflejtuszone pompatyczności powstrzymały mnie od barbarzyńskiego klepnięcia się w czoło. Ten gość, co chciał się zabić..!
No, ale poza tym, to nadal nie bardzo wiedziałam, gdzie i po co jestem, co jest grane i tak dalej. Rozumiecie, pół godziny po przebudzeniu nie godzi się wykładać człowiekowi (superbohaterowi) kluczowych zagadnień z teorii strun.
- Wcale miło nie jest. - Uśmiechnęła się Eli odpowiadając niespiesznie na mój ostatni komentarz i mimochodem doprowadzając mnie w ten sposób do jako takiego pionu. - Część mnie tu nienawidzi i mogłaby zabić...
Nie chciało mi się odpowiadać, więc rozejrzałam się któryś raz z rzędu. Tak, zdecydowanie, sporo tych mamutów sprawia wrażenia, że mogłaby z ochotą zrobić wiele niefajnych rzeczy.
Już, już prawie że przypomniałam sobie, że przecież jestem superbohaterką, więc przy mnie nie musi się bać, że ktoś zachowa się wobec niej tak nieuprzejmie, ale ona mówiła dalej, przyczajona niczym tygrys na polowaniu:
- Druga część to płotki i ci się mnie boją... Przyjaciół... hm... jest tylko garstka.
Niiiie, jednak zdecydowanie nie pomagała mi świadomość supersił i innych takich. Przebijające się przez szare śmierdzące powietrze powolne spojrzenia powoli zaczynały mnie namierzać i chwilami i chwilami atakowała mnie przedziwna ochota dania stąd nogi.
- Co ty masz taką minę? - Eli znowu z miejsca zauważyła, co jest grane i nie omieszkała poprawić sobie tym humoru. - Nie gryź się, Lola. Szkoda zębów.
- Ja..? Lola? - palnęłam (pewnie trochę za głośno), bo nagle coś we mnie wybuchło. - Ty... Ty się lepiej nie zajmuj moimi minami, tylko rób coś z nimi, skoro mnie tu przyprowadziłaś!
Zdaje się jednak, że na darmo się produkowałam, bo dziewczyna zdążyła przejść już parę metrów dalej, w głąb tego wszystkiego. Skoczyłam więc za nią starając się nie nadepnąć na końcówkę jej długaśnego płaszcza, że o swojej nie mniej długiej pelerynie nie wspomnę.
Nim się obejrzałam zostawiłyśmy za sobą nieprzyjemne towarzystwo i stanęłyśmy przed drzwiami, które wyglądały o tyle dziwnie, że całkiem jakby ktoś wyniósł je nie z tej epoki co trzeba. Wielkie, dwuskrzydłe, do tego tajemnicze zdobienia, kojarzące się z tak mądrymi słowami jak gotyk i romantyzm, ale przy tym tak odrapane i poszarzałe, że ledwo dało się dopatrzyć kształty. Do tego eleganckie płaskorzeźby po obu stronch klamek. Przedstawiały... nie wiem, co, a szkoda, bo być może dałoby mi wskazówkę na temat tego, co jest po drugiej stronie.
Eli tymczasem zapukała trzy razy szepcząc coś niesłyszalnie, a drzwi grzecznie się otworzyły.
Zobaczyłyśmy tam...
Nie, wcale nie Świętego Graala.


stąd
Nie zobaczyłyśmy tam Świętego Graala. A szkoda, bo chętnie popatrzyłabym na takie kamyczki.

Gorzej! Znaczy: lepiej! Zalało nas kolorowe światło oraz widok kryształowych żyrandolów, długich dywanów i szampanów! Pomrugałam - kasyno Las Vegas, czy co?
Rzuciłam tylko przelotne spojrzenie na Eli, żeby się upewnić, że akcja ją nie zdziwiła. Tak, nie zdziwiła.
Kimże ona jest, że zna fajniejsze miejscówki niż ja? aż zmarszczyłam czoło.
Na spotkanie nam wyszły dwie kobiety. Ubrane (czy może lepiej rozebrane) już oczywiście w stylu kolorowego Las Vegas, nie średniowiecza z drugiej strony drzwi.
Podobnie w stylu Las Vegas też zapytały:
- Macie stroje bikini?
- Ta, nawet cztery - zachichrałam wcześniej niż zdążyłam użyć mózgu. Nie zastanawiałam się nawet, czy Eli uznała pytanie za oczekiwane (czy przynajmniej statystycznie dopuszczalne), choć pewnie tak.
Pytanie, czy ona posiadała ze sobą bikini, pozostało nierozstrzygnięte, bo zamiast odpowiedzieć burknęła tylko do mnie:
- No przestań... - po czym zwróciła się do jednej z pań. - Adelu, to ja, Eli. Prowadź do szefa.
Przez mój rozstrojony umysł biegały przez chwilę różne narwane wyjaśnienia, typu, że było to hasło niczym Najlepsze kasztany są na Placu Pigalle, że ten ich szef staje się nerwowy przy kobietach nie ubranych w bikini, że za wrotami szerzy się inwazja moli, które na widok pełnowymiarowych ciuchów żądają zwiększenia miesięcznej daniny... W każdym razie i tak największą frajdę przynosiło mi teraz oglądanie wszystkiego naokoło. Kolory, muzyka, drinki... Co prawda nic się nie działo ciekawego, ale...


stąd
Szef. Być może od czasu do czasu chciałby się rozerwać przy pomocy kobiet w bikini.

Przyszło mi do głowy, że wpadnę tu kiedyś po drodze. O ile oczywiście nie zgubię się po drodze. Jest to dość prawdopodobne patrząc, że należę do tych superbohaterów, którzy zgubiliby się w namiocie, no ale ostatecznie tunel to nie namiot.
Eli rozglądała się tylko tyle co musiała. Zdecydowanie unikała wzroku prowadzących nas kobiet, które popatrywały na nią z podobną sympatią jak większość tamtych z tej meliny.
- Co one takie..? - zapytałam szeptem, ponieważ to (pomijając oczywiście wszystko inne ) wydawało mi się dziwne.
- Są zazdrosne... - odpowiedziała równie cicho. - Każda tutaj ma jakiś plastyk w sobie lub na sobie. Unieś głowę. Bądź dumna.
No to akurat potrafiłam. W sumie to nie chodzę inaczej, nawet zaskoczyło mnie spostrzeżenie, że teraz jestem jakaś taka skulona i zgarbiona. Tyle że te okoliczności... No ale - ogarnęłam się i jakoś to szło.
Skierowałyśmy się do baru.
- Szklankę mleka, Eli? - zapytał obsługujący tam pan na sam widok rudej dziewczyny.
Z mojej strony słychać było krótki parskliwy dźwięk próbujący pod koniec udawać kaszel.
- Nie. Nie mam dziś kłopotów ze snem - odpowiedziała ni w jego, ni w moim kierunku.
- Idziemy, wesołku - warknęła na koniec, już na pewno do mnie.
Zdawało się, że nie zrobiłam na niej pozytywnego wrażenia, zresztą nie pierwszy raz. Wydawała się naburmuszona, a jej wyjątkowo kwaśna mina przepełniona była niezrozumiałą rządzą mordu. Tu ponawiało się moje pytanie - po co mnie tu w ogóle ściągnęła?
W każdym razie zakaszlałam, żeby już nie było wątpliwości, że był to tylko niewinny kaszel, a nie dziki cudem powstrzymany wybuch śmiechu.
Schody obok baru prowadziły w dół i nagle wszystkie otaczające nas światła zostały z tyłu. Wróciliśmy do antycznego świata, w którym jedynym oświetleniem były ognie naftowe migające z przyczepionych do ścian kaganków.
Cisza, pustka, ciemność, milczenie. Kiedy nagle:
Tum, tum, tum, tum, tum, tum...
No nie! wrzasnęłam do telefonu i do siebie w myślach.
W sumie niby nic takiego się nie stało - nie mieliśmy akurat żadnego arcyważnego spotkania z arcyważnym szefem ani wielkiej potyczki z arcyważnym molem, jednak zgodnie z moimi przewidywaniami Eli nie była zadowolona i skomentowała sytuację zamaszystym przewróceniem oczami.
Ja, szczerze mówiąc, też.
Szybko wydobywam urządzenie mobilne:
- Kto... - zaczynam gniewnie, orientując się nagle, że już słyszę głos i to do tego, CZYJ jest to głos.
- AstroGirl, zdaje się, że potrzebujemy twojej pomocy - mówił, nie zważając na mnie, Makłowicz.
- A pan... Pan...
A niech to... Nagle dotarło do mnie, o czym po uratowaniu Dirka kompletnie wywiało mi z głowy. Przecież to, że go odprawiłam, nie znaczyło, że tamto straszydło nagle przestało wojować...
A ja... No masz.
Ale było coś jeszcze.
- Na początku września zaginął jeden z naszych najlepszych agentów - mówił on tymczasem niesamowicie niekulinarnym poważnym tonem. - Obstawiam, że to znowu sprawka tego upiora. Ostatni raz był widziany przy jeden ze starych fabryk w okolicach Szczecina, a od paru tygodni Gessler nieustannie tam szaleje.
- Ojej... - powiedziałam.
No tak - wtedy, w tamtej fabryce, kiedy myślałam, że rozmawiam z Dirkiem Gently, a jak się później dowiedziałam, jednak nie, mimo wszystko ktoś został porwany. A ja to olałam.
- No tak, faktycznie, widziałam, jak... - dukałam improwizująco, żeby nagle się nie wydarł, że to moja wina. - Ale myślałam, że to ktoś inny...
- Był to detektyw 066 Sowa we własnej osobie
- LoL...
- Niezależnie, czy wiesz coś o tym czy nie, jesteśmy przekonaniu, że tylko ty będziesz w stanie go odnaleźć i uratować.
Tu pasowałoby odpowiedzieć coś mądrego w stylu Ave! Na chwałę ojczyzny! czy coś w ten deseń, ale wtem mój wzrok padł na zadziwioną Eli.
- Co jest? - zapytała uznając widocznie, że trafienie w nią moim rozbieganym spojrzeniem było zapowiedzią adekwatnych wyjaśnień.
Nie było.
Pomachałam wolną ręką, że nie będę przecież gadać do kilku ludzi jednocześnie, a do słuchawki rzuciłam przepraszająco:
- Ale wiesz, Robert, ja teraz nie mogę...
Znów się zdziwiła. No tak, w końcu jak ja śmiem mieć przed nią tajemnice XD A przecież to nawet nie są tajemnice - wszystko pięknie jej opowiem, jak tylko będę miała możliwość mówienia w jednym kierunku!
- Słuchaj, Robert, ja wiem, ale ja nie mogę teraz - powiedziałam wreszcie zdecydowanie, jednak i najbardziej przepraszającym tonem, jaki umiałam u siebie stworzyć. - Właśnie zwiedzam z nową koleżanką podziemne kasyno, obiecuję, że oddzwonię, jak tylko znów wszystko będzie nogami do dołu!
Wreszcie. Chowam telefon, kręcę głową średnio przytomnie. Z jakiegoś powodu ciemne schody, na których sterczałyśmy, nagle wydały mi się o wiele bardziej ciemne, a ich zatopione w mroku końcówki jakieś takie straszne... Ciemno, zimno, w każdej chwili zza ściany może wyskoczyć... A ściany mogą... Nie, wolałam o tym wszystkim nie myśleć. Wolałam wrócić do kwestii molów, kasyn i bikini.
Miałam wrażenie, że się skuliłam.
Kompletnie już nie pamiętając, że ktoś czeka aż mi przejdzie, chciałam przetruptać kółeczko, żeby zorientować się ponownie, gdzie jest północ, a gdzie nie, nie pamiętałam też jednak, że jestem na schodach. Straciłam więc równowagę już kompletnie, a kiedy jeszcze coś jaśniejszego mignęło mi w nieoświetlonej czerni korytarza...
Auć...


"Zajęć" z tworzenia artystycznie podobnego ciąg dalszy - ty razem grafika:



Iii... proszę państwa! Wreszcie, w niedzielę około 20:00 czasu polskiego (choć i tu nie obyło się bez wnerwiającego przesuwania godziny startu w nieskończoność), pan Baumgartner ogarnął się i skoczył! Skoczył, otworzył spadochron i nie zabił się!
Stratos. Misja zakończona.
Moja zasługa :] Choć pewnie jak mu się majty wbiły jak go ciągnęłam w górę przy tych osiemdziesięciu na godzinę, to ich przez pół dnia zdjąć nie mógł...




2 komentarze: