Tak więc, jak ostatnio zaczęłam opowiadać, podczas naszego wielkiego i jakże zorganizowanego natarcia przypadła mi rola tajnego szpiega, który korzystając z zaistniałego bałaganu zdobędzie informacje na temat tego, co nasz największy kulinarnie szalony wróg planuje zrobić z okazji (sprzed tygodniowego na czas dzisiejszy) wyłączenia nadajników analogowych w kolejnych częściach polskiego świata. Kiedy więc dowództwo wydało rozkaz do ataku, czymprędzej przystąpiłam do wykonania wstępnej części planu, bez którego żadne przyjmowanie roli tajnego szpiega zdobywającego informacje udać się nie może - do poszukiwania parapetu.
Parapet, jak nie raz dowiodłam, stanowi najbardziej sprawdzone i najskuteczniejsze stanowisko obserwatoryjne przebijające nawet szafy i lokalizacje podstołowe. Tutaj jednakże (nie zapominajmy, że wciąż jesteśmy na Księżycu) problem stanowiło nie tylko znalezienie go (widzieliście kiedykolwiek parapet przy oknie schronu kosmicznego?), ale także jako takie usadowienie się na nim - w końcu każdy słyszał pewnie coś niecoś o numerach z tutejszym przyciąganiem, że jak się waży 42 kilo to się waży 6 itp. A co, jeśli waży się 60 coś i do tego jest się superbohaterką? To, że na wyższych kondygnacjach budowlanych (które wydały mi się najbardziej wypasione i przez to obiecujące) się człowiek unosi w górę, jeśli się dobrze nie złapie, tak więc w praktyce grawitacyjnie obojętne jest, czy się siedzi pod oknem czy... nad oknem. Do tego dochodzą jeszcze futurystyczne kształty ram okiennych, sześcioboki takie... I weź tu się ułóź.
Z daleka tymczasem widziałam kątem oka, jak tworzące się formacje nacierają na niczego niespodziewającą się obronę bazy. Trochę okrzyków, plasknięć tortami i brzoskwiniami, dymu, brzdęk wystrzeliwanych katapult... Pozostało tylko czekać - aż się wszystko uspokoi albo przynajmniej ktoś pojawi się po drugiej stronie mojego okna.
I nagle, kiedy już zaczynałam chrapać na głos..!
- ...widać muszą, skoro zebrali się do tego właśnie dzisiaj - fala wzburzenia wpadła przez otwarte drzwi i przetoczyła się po pokoju, aż do mojego okna. Mimochodem zauważyłam, że światło zapaliło się i dopiero z tego mimochodu wywnioskowałam, że niewiele będę przez tę szybę widzieć - błysnęła przez nią zaledwie tłumiona blada poświata, która ledwo wybijała się z rozjaśnionej tu bardzo nocy. O rozpoznawaniu twarzy nie mogło być więc mowy, wystarczał mi jednak całkiem wyraźny głos, żeby z miejsca zorientować się, kto do mnie rozmawia. Wrzask tej baby rozpoznałabym wszędzie i aż rozśmieszyło mnie, kiedy odruchowo przycisnęłam się bardziej do parapetu - no przecież nic nie widać!
- Lada chwila wyłączają nadajniki analogowe, musimy się przełączyć i dostosować, więc chcą nam wszystko zepsuć! - wrzeszczała dalej Ta-Której-Imienia-Lepiej-Nie-Wymawiać-Bo-Rzuci-W-Ciebie-Ogórkiem. - Właściwie wiele im to nie da, dwie godziny i przegonimy tę ich "armię" - cudzysłów umieściłam po to, żeby oznaczyć te pełne niefajności przeciągłe a i nosowe ę - Widać nie mają w ogóle pojęcia, gdzie i jak atakować, wszystko przebiegnie zgodnie z planem. Chcę jednak wiedzieć: skąd wiedzieli, że cyfryzacja jest częścią naszego planu?! - wydusiła drapieżnie słowo po słowie.
- To mógł być zbieg okoliczności.
O, nowy głos pomyślałam. Męski, spokojny, rozsądny i dość młody głos. Czyj?
Zdecydowanie nigdy dotąd go nie słyszałam.
- Przecież zdarzyło się to dotąd tylko raz - ciągnął głos spokojnie. - Nadajniki analogowe wyłączano już przecież trzykrotnie i nikt wtedy nie reagował. Nierozsądnie jest wpadać w panikę z powodu jednego zbiegu dat, Madziu.
Madziu! prawie się nie udławiłam, tłumiąc wybuch rechotu. Jak tak ma wyglądać ich rozmowa, to szykuje się ciężka walka.
"Madzia" niezwłocznie zripostowała:
- To nie był zbieg okoliczności, jestem tego pewna! - widocznie rozmówca nie wydawał się przekonany, bo ściszyła się nie co. - Nie wiem dlaczego, ale intuicja mówi mi, że wkrótce...
- Madziu, ty nie masz intuicji - poprawił mężczyzna spokojnie. - Posiadasz wspomnienia i tok rozumowania Magdy Gessler, która nie potrafiła przewidzieć nawet, że restauracja jej brata z bankrutuje.
W tej chwili stanęłam przed straszliwym dylematem: albo zatkam sobie usta obiema rękami i nie będę miała się czego trzymać, ale parsknę śmiechem i, paradoksalnie, przestanie być śmiesznie. Błyskotliwie skierowałam więc myśli właśnie w stronę wyobrażania sobie Co będzie, jeśli?, a potem moją uwagę przyciągnął inny szczegół: dlaczego on jej się nie boi? Nawet wytykać jej błędy, ba! wyśmiewać niemalże?
Spróbowałam przebić swój super wzrok przez szybę i ujrzeć w jakiej akurat postaci jest ów gesslerowski upiór, ale zobaczyłam tylko... kwiatki. Znaczy się: mieli zasłonki. Grubą na pięć centymetrów szybę i zasłonki. Kurce.
- Co do pomysłu mojego autorstwa, żeby zasypać krajową sieć WWW specjalnie spreparowanymi ciasteczkami internetowymi, które po osiedleniu się w komputerze ofiary zbierają o niej informacje nie tylko przesyłając podane przez nią dane, ale także przeglądając jej pliki, korespondencję, szyfrowane dokumenty i paragony z supermarketów, też miałaś intuicję i co? - mówił dalej radośnie. - Do tego internauci sami wyrażają zgodę na ich otrzymywanie. Przy okazji zasialiśmy panikę wśród polskiego społeczeństwa przerażając ich tym, co od początku istnienia Internetu zapisywało się w ich komputerze!
stąd
Typowe i niepozorne ostrzeżenie przed ciasteczkami. A więc to też ich sprawka!
- To jest tylko dodatek. Tymczasem radziłabym ci zająć się wyskokiem tamtych - odpowiedziała Madzia w z trudem wyważony sposób, ale dopiero po dłuższej chwili; tak, do myślenia zdecydowanie nie została stworzona. - Przypadek nie przypadek, mogą to powtarzać do oporu, a wtedy...
- Sama mówisz, że organizacja ich żołnierzy leży i nic nam nie zrobią - stwierdził głos już nawet z nutą zniecierpliwienia. - Bardziej obawiałbym się jakiegoś szpiega, który po cichu dowie się, gdzie trzymamy porwanych i do czego służy maszyna stanu...
Oooo! nadstawiłam uszy. W tym momencie czarne charaktery wszystko wyklepują!
- ...Dlatego radziłbym nie rozmawiać o tym na głos, żeby jakiś podsłuchujący nas szpieg nie cieszył się, że wszystko mu wyklepaliśmy.
A niech cię licho!
Znów spróbowałam przepatrzeć się przez zaporę szybno-zasłonkową, licząc, że może po twarzy uda mi się poznać tego cwaniaka, ale nic z tego. Nie wiem, te zasłonki w kwiatki były chyba z jakiegoś tytanu! Spróbowałam zrobić tak, że trzymając się pionowej ściany podeszłam trochę wyżej, żeby głową wyhaczyć kawałek niezakrytej przestrzeni nad karniszem. Normalnie jak człowiek-pająk jakiś. No a właściwie to nie człowiek, tylko kobieta. Kobieta-pajęczyna. Polska język być cudaczna język.
A wracając do karnisza: owszem, na górze zasłonka się kończyła, ale ich łepetyny również. Widziałam jedynie żółtą końcówkę czupryny Gesslerowej.
- Taaak, szpiedzy... - zamyśliła się. - Może i my powinniśmy im jakichś podesłać?
- Będzie ciężko. Ostatnio wszystkim zaczął zajmować się zarząd, który zezwala na dołączenie do tej specgrupy wyłącznie swojej bliskiej rodzinie.
Hehe, wreszcie pożytek z tych polityków wyszczerzyłam się radośnie.
- Ale jeśli doczepią się do tej superbohaterki, tego zielonego i tak dalej, to wtedy zarząd nie będzie miał nic do gadania?
O, gadają o mnie, gadają o mnie!
- I do Zbigniewa chcesz powiedzieć? - jego głos dziwnie się zmienił. - Nie, o tym zapomnij. Jak niby chcesz się z nimi zakumplować, kiedy cały czas siedzą tutaj? Było nie lekceważyć ich na początku.
Zna Zbigniewa, zna licencjata Zbigniewa! pomrugałam zakręcona. Kto to, u licha, jest???
- Nie lekceważyłam! - Wściekła się czarownica. - Parę razy miałam ją już w pułapce, ale jej zawsze udawało się zwiać!
stąd
Ja, na ten czas.
- Przecież to kompletna dyletantka! - zaśmiał się tamten. - Musiałaś jej chyba pomagać trafić do wyjścia!
Dyletantka? szepnęłam bezgłośnie z miejsca tracąc nastrój i, prawie że, parapet pod nogami. DYLETANTKA?
- Widziałem ją pierwszego dnia, kiedy rzuciła się z gołymi rękami na magnetonity, a potem zapierała w drzwiach - chichotał pomimo powagi. - Serio, bardziej bym się obawiał tego ogra albo chociaż tego kosmicznego rzezimieszka, po takich nigdy nie wiadomo czego się spodziewać.
- No a naukowca Zbigniewa? - zagadnęła. Trochę jakby temat ją bawił, ciekawe...
- Z nim... - zrobił telewizyjnie efektowną przerwę - rozprawię się sam.
Nagle, kompletnie nagle, to rozprawianie skojarzyło mi się z zemstą, a zemsta z tym, co Zbigniew właśnie mi opowiadał i... Ojej. Z pewnością spadłabym teraz z gzymsu, gdyby tylko grawitacja była na tyle konkretna, żebym zasugerować mi, w którą stronę spadać.
Przecież to Olek! Ni mniej ni więcej tylko ten, któremu Zbigniew niegdyś przez przypadek zniszczył wynalazek wszechczasów!
- Czyli rozumiem, że w decydującym momencie, 23 lipca, zostawiam was samych sobie - powiedziała uprzejmie i domyślam się, że towarzyszył temu szeroki uśmiech. - Tymczasem teraz... - zdaje się, że przez chwilę wsłuchiwała się, czy bijatyka za oknem ustała; w rzeczy samej, ustała. - Czas na nas.
Jej towarzysz, znaczy się: Olek prawdopodobnie, nic już nie mówił, tylko skierował się razem z nią... gdzie? Nie wiem, za nim przepaliłam grubą ścianę szyby moim genialnie laserowym wzrokiem (tak, lepsze to niż scyzoryk MacGyvera, wiem), już ich nie było.
W ogóle niewiele w tym pokoju było: jedna biała szafka, jakieś krzesło, średniej wielkości metalowo-plastikowy stół, na stole jakieś... Podeszłam bliżej. Na stole leżały jakieś doprawdy ciekawie wyglądające szkice. Nie rozumiałam z nich wiele, ale w każdym razie jednak zdecydowanie przedstawiały Polskę. Podzieloną na województwa, każde upstrzone jakimś długim numerem i dziwnymi skrótami literowymi... Poskrobałam się bezradnie po głowie i pomyślałam, że lepszym pomysłem jednak będzie, jeśli polecę za nimi, w dół schodów.
Kręciło mi się w głowie z tego wszystkiego. Dowiedziałam się, mówiąc oględnie, o wiele więcej niż chciałam i właściwie nie wiem, po co pchałam się jeszcze dalej - mogłabym już wtedy, przy oknie, spokojnie zawrócić i zameldować się w bazie. Cyfryzacja, Olek, ciasteczka... A już wkrótce miało się okazać, że to jeszcze nie wszystko.
Już wkrótce (no, może nie aż tak - te schody trochę się ciągnęły) dotarłam na dół i przede mną pojawiła się... coś... jakaś duża maszyna w każdym razie. I stanęłam jak wryta. To coś było ogromne, kolorowe, obwieszone kabelkami i wystającymi drutami, mrugało do mnie lampkami i pasemkami ledowymi. Żeby było bardziej obrazowo - wyglądało na serio jak wewnętrzna część TARDIS dziewiątego/dziesiątego Doctora, tyle że było bardziej wypukłe na środku. No i, jak nie patrzeć, większe, ze trzy razy.
stąd
TARDIS. Jedna z dwóch moich ulubionych wersji swoją drogą, choć teraz już pewnie mniej.
- Ani kroku! - Usłyszałam wtedy z lewej strony. No tak, idiotyzm (dyletanctwo?): wystawiłam się stając jak wół na środku korytarza, zapomniałam o bożym świecie wgapiając się w tę pseudo-kolumnę i szkoda, że jeszcze nie byłam zdziwiona.
Magda Gessler, w swojej najbardziej ludzko podobnej postaci, mierzyła do mnie z czegoś... Nie, niestety, nie z ogórka - ogórki, z tego co pamiętam, nie posiadają lufy.
Obok stał Olek - wreszcie mogłam mu się swobodnie przyjrzeć. Powiem wam, że miał w wyglądzie coś wspólnego ze Zbigniewem - drobny, rozczochrany, też lubi chodzić w fartuchu do upadłego... Tylko to dzikie, pewne siebie spojrzenie, ta zacięta mina...
- Ale... - zaczęłam niepewnie i teraz trudno mi powiedzieć, czy z tą niepewnością udawałam czy nie, w końcu nie bardzo miałam tu pole manewru z uciekaniem. - Nie żebym chciała kombinować czy coś, ale... nie uważacie, że nie da się zastrzelić superbohatera z takiego zwykłego pistoletu?
Spojrzeli na siebie.
- Prawda, zapomniałam - "Madzia" machinalnie schowała pistolet; swoją drogą szkoda, że jej wtedy nie widzieliście: z tym "machinalnym" posługiwaniem się bronią palną trudno było uniknąć skojarzeń z River Song*. - Na superbohaterów mam tę. - I wyjęła coś większego, z ładnym rzędem nabojów wiszących z boku, co mogłabym ze spokojnem nazwać karabinem maszynowym, gdyby nie było zielone. - Teraz zginiesz raz na zawsze!
Odkładając na inną okazję wyjaśnienia szczegółów stylistycznej niepoprawności ostatniego zdania, rzuciłam się do lotu koszącego w górę, a potem w lewo, w lewo, w lewo, dookoła tej zielonawej maszynki i w jakiś boczny korytarz. I tu, jak szybko zauważyłam, pojawił mi się problem - ściana...
O-o... skonstatowałam migiem sytuację, jednak było to migiem już zbyt późne, żeby coś zdziałać. Zdążyłam się tylko odwrócić w połowie drogi, żeby potwierdzić domysły, że wejście tu zatrzasnęło mi się przed nosem kolejną stalową ścianą. Innego, wyglądało na to, nie było wcale - teraz wszystkie ściany wyglądały tak samo szaro. Jednocześnie zza otaczających mnie ścian rozszedł się jak zawsze złowieszczy i maniakalny śmiech "Madzi" oraz, co mnie o wiele bardziej wnerwiło, komentarz Olka o treści: Mówiłem ci, że to dyletantka.
Ledwo zdążyłam zbliżyć się do drzwi, myśląc sobie z zaciśniętymi zębami, że następnym razem, kiedy się spotkamy, tak mi odpowie za tę dyletantkę, że Zbigniewa będzie wspominał z radością, kiedy nagle dotarło do mnie parę mlaśnięć, które jednoznacznie wskazywały, że ktoś jeszcze jest w tym pomieszczeniu...
Niedobrze... odwróciłam się kolejny raz, tym razem bez pośpiechu, zaciekawiona i trochę zlękniona ciekawostką, cóż to może tak głośno mlaskać. Z wrażenia aż odrzuciło mnie na te niegdysiejsze drzwi. Zobaczyłam wielkiego... włochatego... czerwonego... Ciasteczkowego Potwóra...
____________________
*Czyżbym znowu obawiała się, że mój największy wróg powie mi, że jestem jego
A propos żony Doktora znasz już wieści? Jeśli nie, to nie omieszkam zapodać. Trzy (Czy aby na pewno trzy?) słowa: Post-Library River.
OdpowiedzUsuńWieści..? Że pobiblioteczna River była jego żoną? Nic nowego mi to nie mówi...
UsuńNiejasno się wyraziłem: River pobiblioteczna, ale według jej własnej linii czasowej, nie Doktora. W finale serii.
UsuńAaaaaaa! Po piętnastym przeczytaniu wreszcie zajarzyłam - że zmartwychwstanie! Bomba. Aż się trzęsę. Ze złości.
UsuńAle bądź spokojny - zamierzam wszystko to równo objechać w jutrzejszym poście <diabelek>
Jak rozumiem będzie to wpis poświęcony w większości małżonce pana Przekokszonego? :) Czekam więc nań.
UsuńSwoją drogą ja bym się i tak nie pogniewał, gdyby Clara na polach Trenzalore, czy tam gdzieś rzuciła takie milutkie "Hello, Professor". (Nie, to nie teoria, to tylko takie bajanie)