piątek, 22 lutego 2013

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 21 lutego 2013


No i obejrzałam ten odcinek. Po tym, jak znajoma superbohaterka Dagens oświeciła mnie, że jednak załapałam się do rocznicowego zbioru obrazków Doctora Who (po tym jak podpowiedziała mi przeniesienie posta, po tym jak wkleiłam go nie tam gdzie trzeba na widok czterdziestki dwójki w przyznanym jej odcinku, po tym jak się nim pochwaliła), wreszie znalazłam czas i, oczywiście na niekorzyść boleśnie stojącego w miejscu TDU, obejrzałam. I mogę powiedzieć że... to zdecydowanie jeden ze słabszych odcinków. Ale za to malowniczy, a o to właśnie chodzi! :D Gdyby nie to, że jeszcze na długo przed świadomością, że faktycznie będę rysować, wymarzyłam już sobie idealny "akt", to miałabym spory problem z wyborem. Bo tu K9 przestrzeliwuje laserem ścianę, tu Romanadvoratrelundar i Doctor leżą pod jakąś skałą w ukryciu przed jakimś monstrum, tu w ogóle samo monstrum też takie niczego sobie... Znaczy: oczywiście nie w tym sensie!
- Ty znowu przed komputerem? - na wykorzystywaniu sprzętu wojskowego do niecnych celów przyłapał mnie Zbigniew. A szkoda: on jedyny z całej trójki posiada umiejętność bycia marudnym. Nie przekonywały go argumenty, że przecież muszę monitorować stan kriminalności naszej planety (ta, dopatrzył, na których forach siedzę), że ja przecież tylko na chwilę (:D), że nic przecież akurat nie robimy, a nawet że to wcale nie była moja ręka.


stąd
On pierwszy próbował udowodnić, że to nie była jego ręka.

Całe dnie (?) ganiamy z bronią i resztą osprzętu po ciemnej stronie Księżyca... W ogóle wiecie, jak się biega po takiej powierzchni? Tak, że czuję się jak kulka kałczukowa! Jak się jeden żołnierz potknie, to leci dziesięć metrów na piętnastu innych, tamci czynność powtarzają i mamy efekt kręglowego domino. Tyle że z dużą ilością amunicji, no i, ponieważ walczymy z analogową imitacją Magdy Gessler, świeżych warzyw oczywiście.
Tymczasem to nie moja wina, że rocznica mojego ukochanego serialu wypadła w tym samym roku, co starcie z przeciwnikiem wszechczasów. Ta, przeciwnik wszechczasów, heee. Ciekawe, czy w ogóle bym Wam zawracała głowę tymi wszystkimi "starciami", gdybym nie liczyła, że nazwisko podniesie nam googlicznie oglądalność.
A nie podniosło.
- Każda jednostka obliczeniowa powinna mieć choć raz w życiu szansę na odrobinę rozrywki - wymyśliłam więc coś nowego specjalnie dla Zbigniewa.
- O? Ale nie piszesz? - Tym razem sam z siebie był jednak zaskoczony widząc ruchome obrazki widocznie i nawet szybko zaczynał wykazywać zachowania objawiające chęć przyłączenia się. - Co to... Ta roślina chce ich zjeść?
- Tak, też jej nie rozumiem.
Dalej się wpatrywał. Zapowiadał się tradycyjny proces przemiałki "nowego" przez dziwactwa Whoniversum. Z tym jest w sumie całkiem jak patrzeniem w Wir Czasu (zgodnie z tym, co mówił Dziesiąty w The sound of drums bodajże): albo ci odbija, albo zyskujesz natchnienie, albo uciekasz z krzykiem.
W sumie to nikt nie wie, co w tym Wirze Czasu emitują...
- On ma taki sam szalik jak ty! - zachwycił się jednak wtedy Zbigniew*. Trochę mi to już odbiegało od schematu. Lubię niektóre schematy.
- Nie on taki sam jak ja, tylko odwrotnie - poprawiłam z dumą.
- Aaaa. To tak jak Chuck Norris.
Popatrzyłam na niego ze skosa, ale postanowiłam nie tracić rezonu.
- Nie. Nawet lepiej.
Nie łapał.
- Nie słyszałeś nigdy o Doctorze? - ostatecznie postanowiłam jednak posłać rezon do diabła.
Tu dopiero zrobił oczy. Ale nie zdziwione, tylko takie... zafoszone.
- Ej - nagle zaskoczyłam. - Nie, że masz iść się leczyć, tylko... On się tak nazywa. Znaczy: nie wiem, jak się nazywa, ale przedstawia się jako Doctor!
Teraz podejrzliwość.
- Ale on ma ten tytuł czy nie ma?
- Podobno ma - odpowiedziałam bezrefleksyjnie, przypominając sobie jakiś cytowany mi kiedyś motyw z Szóstym i przez to zupełnie nie zastanawiając się zupełnie nad źródłem pytania i konsekwencjami odpowiedzi. A były one oczywiste.
- Taaa, co serial, to doktor - burknął, teraz już zafoszony do pełna.
No tak, teraz będzie miał kompleksy pomyślałam opierając czołem o rękę, znaczy: najpierw opierając łokieć o biurko, potem czoło o rękę.
Miałam go pocieszać, jednak nagle skrzywiłam się.
- Czy to jest wina producentów seriali, że każdy szanujący się szalony naukowiec robi sobie co najmniej tytuł doktora? - spojrzałam na niego z wyrzutem. - Słyszałeś ty o jakimś genialnym odkrywcy z tytułem licencjata? Czemu sobie nie zrobisz jakiegoś bardziej reprezentatywnego?
Mina kolegi znów się zmieniła. Zapowiadało się, że ma wiele do powiedzenia na temat swojego trudnego dzieciństwa i niechodzenia z ojcem do cyrku, bo nagle spuścił głowę i, o ile dotychczas wisiał w półpochylaniu nad zasmarowanym ekranem komputerka, który zajęłam, o tyle teraz odnalazł jakąś nierówność podłoża w formie pufy i zajął miejsce obok.
- Zrobiłbym - obwieścił. - Bardzo chciałem. Ale... Pamiętasz jeszcze mojego kolegę z kierunku obok, tego od elektroniki i telewizorów, co krzyczał To żyje i smakuje jak kaczka?
- No jakże mogłabym zapomnieć - powiedziałam zamieniając się w słuch.
- No więc... Kiedyś byliśmy przyjaciółmi - zaczął z trudem.
No tak, jak mogłam nie zgadnąć... pomyślałam sama nie wiem, czy ze złośliwością, ironią czy czym.
- Wtedy często pokazywał mi swoje niesamowite wynalazki, które zresztą mi się bardzo podobały. Byłem pewien, że Olek, to znaczy on, coś osiągnie. - Zamyślał się coraz bardziej, a jego zachwyt zdecydowanie nie był nieszczery. - Pewnego razu pokazał mi coś, o czym dotąd jedynie mówił i co planował; właściwie to nawet nie sądziłem, że prace nad tą rzeczą posunęły się przez te kilka lat tak daleko, pomimo tego, że przez ostatnie miesiące gadał o tym coraz częściej, właściwie nie myślał o niczym innym... Widać nie doceniłem go, jak często mi się wtedy zdarzało. Tego dnia zaprosił mnie, odsłonił nakrycie, jak niegdyś ja, kiedy pokazywałem ci kurczaka, którego skórka ma idealnie...
- I co on ci tam pokazał?
- Robota. Naturalnej wielkości... To znaczy: wielkości człowieka, zgrabnego, z wieloma zawiasami... No wiesz, takiego, że widać było, że kiedy by mu nałożyć skórę, to mógłby wyjść z psem na spacer. A kiedy jeszcze podał mi rękę... Mam na myśli: robot, nie Olek. Kiedy podał mi rękę i powiedział Dzień dobry, niemal zemdlałem z wrażenia.
Ja wtedy prawie też. Robot. Kurce. Super Informatyk nie jest jeszcze na tyle mocnym Rycerzem Pętli, żeby prosty system operacyjny napisać, a ten... robi sobie robota, który mówi Dzień dobry!
- To i tak jeszcze nic! - Zbigniew łapał się za głowę na samo wspomnienie. - Ja patrzyłem na rzeczy najbardziej oczywiste: na płynność ruchów, na reakcje, na mimikę... - Tu chyba zauważył szok na mojej facjacie. - Tak, miał nawet mimikę! W końcu to właśnie są rzeczy, z którymi w większości zmaga się cała robotyka humanoidalna...
Aż mnie zdziwiło, że on, naukowiec jakże warzywny, zna takie słownictwo. Widocznie musiało to być potwierdzeniem faktu, że z ów Olkiem dobrze się znał i chętnie wymieniał doświadczenia.
- Ale dla Olka to były szczegóły - mówił on tymczasem pełnym zafascynowanym szeptem. - Jego marzeniem było stworzenie nieodróżnialnej od ludzkiej sztucznej inteligencji. Śmiał się z tych wszystkich internetowych chat botów, z którymi można sobie pogadać, ale które pogubią się choćby jeśli zapytasz o to, co przed chwilą mówiłeś. Opracował absolutnie nowy algorytm, system rozłożony na kilkanaście warstw pamięci krótko- i długotrwałej, sprzężył wszystko ze skojarzeniowością o uproszczonej, czyli zbliżonej do naszej, logiki skojarzeń, wykorzystał kilka algorytmów uczących, z tego większość swoich własnych... Wiesz, o czym mówię, podobno studiowałaś informatykę?
- No jakby... troszkę... - wyjąkałam.
- Heeeeh... Więc... - westchnął. Zdaje się, że teraz miał wejść w tę bardziej ponurą część opowieści. - Ten robot jeszcze nie był gotowy. Chodził, mówił, ale był generalnie niewiele mądrzejszy niż dziecko. Teraz Olek chciał mi zademonstrować, jak wykonuje ostatni krok i wgrywa mu taśmę skondensowanych informacji.
- Taśmę? - zapytałam. Nie pasowało mi to do tego całego geniuszu informatycznego.
- Taśmę - uśmiechnął się. - Ten robot miał być imitacją człowieka, nie miał mieć wejścia na dyski czy pendrive'y. Trzeba było posługiwać się tradycyjnymi "wejściami" właściwymi dla człowieka i planem Olka było puszczenie mu specjalnie spreparowanych danych z kasety. Naładowany tym robot... No, on go nazywał, Pankracy, tak po kociemu trochę... Naładowany tym Pankracy miał zyskać IQ 280 i być istotą zdolną na odkrycie, udowodnienie, wynalezienie czy też obliczenie dowolnego twiedzenia, wynalazku, problemu... Wszystkiego.
- Faktycznie szaleniec... - szepnęłam, a po chwili zdziwiłam się, że to zrobiłam.
- Faktycznie - kiwnął. - Ale wtedy to naprawdę miało mu się udać!
- Ale się nie udało - wyszłam do przodu; sprawa była zbyt oczywista. - I zwalił na ciebie. Poprzysiągł ci zemstę, wywalili cię ze szkoły...
- Sam uciekłem ze wstydu - znowu spuścił głowę. - Ale reszta... Dobry deduktor... dedukator... Dobrze ci się wydaje.
- To co się stało?
- No cóż... Kiedy przyszedłem do niego tamtego dnia, jeszcze go nie było. Postanowiłem na niego poczekać i włączyłem sobie radio. Pełno było tam magnetofonów, bardzo lubił muzykę. Co prawda wiedziałem, że czasami wykorzystuje je także do badań, ale reguła była taka, że nagrał co nagrał, a zaraz potem był gotów wszystko skasować, nie dokumentował niczego na taśmach magnetofonowych. O tym, co miał mi wtedy pokazać, jeszcze nie wiedziałem, myślałem, że wszystko jest jak zawsze, niepotrzebne...
Coś zaczynało mi już świtać, ale nie: jednak jeszcze za wiele możliwości, nie śmiałam przerwać.
- Włączyłem więc radio, poleciała jedna piosenka, druga... Aż tu nagle: usłyszałem pewną piosenkę, którą zawsze chciałem nagrać! Najcudniejszą, jaką kiedykolwiek słyszałem! - Wtem zrobił maślane oczy. - Britney Spears Oops! I Did It Again!
Ten koleś chyba nigdy nie przestanie mnie szokować spojrzałam na Zbigniewa prawie przerażona.
- I... włączyłeś rec? - ułatwiłam.
- Tak. Bez namysłu. Nawet nie pomyślałem o tym, żeby się namyślać, żeby... Skąd miałoby mi to przyjść do głowy? Przecież znałem go, wiedziałem... myślałem, że wiem... - załamał głos. - Tak mi teraz przykro.
- Ale... dlaczego on włączył potem tę kasetę?
- Bo nie zdążyłem go ostrzec: kolejny mój błąd - siedział sztywno tuż obok z taką miną, jakby zaraz miały popłynąć łzy, i powagą, jakiej jeszcze nigdy u niego nie widziałam i prawdopodobnie nigdy więcej już nie zobaczę u faceta wpatrzonego w ekran z filmem spauzowanym na scenie, w której wielkie zielone zielsko wciąga mężczyznę z szalikiem. - Nie licząc już tego, że w pierwszej chwili, zasłuchany w jego zachwyty, nie zaskoczyłem, który magnetofon wybiera. Było ich tam ze trzy... Przewinął, włączył, wcześniej kaseta nie była na początku, więc i na początku nie było jeszcze piosenki. Były przeróżne dźwięki i właściwie, kiedy nagle zaczęła wchodzić melodia, to nawet się za dobrze nie zorientowaliśmy. Dopiero po kilku sekundach Olek rzucił się zszokowany do odtwarzacza, ale... wiesz, co się wtedy stało? Pankracy rzucił się na niego! Złapał ręką, drobną, ale jednak silną, za fartuch; mnie złapał za rękę, tak chyba zapobiegawczo, bo z wrażenia stałem jak zbaraniały, i nie puszczał tak długo, aż piosenka się nie skończyła - Znów westchnienie. - Potem rzucił nas obu w kąt, posłuchał jeszcze trochę tych odpowiednich dźwięków, a potem, kiedy zobaczył, że się wybudzamy, poleciał na miasto. A Olek zaraz za nim. A... I zanim pobiegł, wtedy to powiedział: że nigdy mi nie wybaczy, że się zemści, że nie obchodzi go, czy zrobiłem to celowo czy nie, ale będę żałował, że się poznaliśmy, tak jak on właśnie pożałował... - Cisza. - Żeby on wiedział, jak ja już wtedy żałowałem! Nie mogłem mu więcej spojrzeć w oczy, dlatego uciekłem. I faktycznie, więcej go nie widziałem. Co innego Pankracy: to jego Dzień dobry sobie zapamiętałem i kiedy usłyszałem ten sam głos, po prostu identyczny ton, częstotliwość u niejakiego Biebera czy jak on się tam nazwał, to już wiedziałem, co jest na rzeczy.
No tak skomentowałam w myślach. Z jednej strony takie odkrycia są szokujące, z drugiej: dają nadzieję, że skoro to jednak nie wina ewolucji, to może się ona jeszcze potoczyć w dobrym kierunku.
- Ale Olka już nigdy nie spotkałem - dokończył Zbigniew. - Na wszelki wypadek unikałem zresztą wszelkich uniwersytetów, uczelni i szkół, żeby się czasem nie trafiło, że się w którejś uczy czy nawet wykłada. Tak, wiem, obsesja. I jakby tego było mało, piosenka Britney Spears całkiem mi po tamtym incydencie obrzydła...


Pojawiła nam się nowa superbohaterka. Tak, też się cieszę :) Pomimo że ona jeszcze nie wie, że jest superbohaterką. Tak, doskonale pamiętam te włosy, które układały się idealnie nawet po godzinnej walce z drapieżnym sokiem malinowym i buzię uśmiechniętą pomimo oliwek całego świata. W końcu wymiatała je wszystkie jednym machnięciem jednej ze swoich niesamowitych zielonych szturówek i gum balonowych! A tak się składa, że był to wszechświat, w którym zielone sznurówki i gumy balonowe stanowiły wyjątkowo niezwykłą i przerażającą broń porównywalną do trój- a nawet czteronożnego CKMu czy też obejrzanych ciurkiem sześciu odcinków M jak Miłość. A same oliwki, bakalie i sok malinowy... Nie, to opowiem Wam innym razem, podobnie jak o samej ich Pogromczyni, bo historia jest to porównywalna co najmniej z tą o Ziemniaczkach z Tesco.


Dobra. Doctoromaniakom jeszcze mało? To... zróbcie sobie tę ankietę, niemalże na samym dole strony :) Mnie niektóre propozycje (i ich wynik) rozniosły na okruszki...




____________________
*Nie, wcale nie zabierałam swojego doctorowego szalika na misje! Musiał go jakimś sposobem zapamiętać, kiedy raz czy dwa razy robiliśmy naradę u mnie w chacie. Albo...
Dobra, miałam go wtedy na szyi.


15 komentarzy:

  1. Ejejejjej, włączyłam tę stronę i... Matko, co ja zobaczyłam? :D
    Idę się kurować. xDD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ah, TĘ stronę... A co, wyobraźnia dostała głupawki? XD

      Usuń
    2. Oj, tak. Ale nie głosowałam.
      xDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDD

      Usuń
    3. Ah, tak, rozumiem.
      A na co nie głosowałaś, jeśli można wiedzieć ;>

      Usuń
  2. River Song, trololololol xD

    A to ja też jezdem superbohaterkom? Ojezusieeeee, zaraz będę taka czerwonaaa :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ba! Wszak ja się ze zwykłymi śmiertelnikami nie zadaję, więc jesteś niewątpliwie ;D (Co oczywiście nie znaczy, że od dziś musisz ganiać po mieście w takim kolorowym trykocie, chyba że lubisz.)

      Taaa, opcja River ma w ankiecie zdecydowanie wyróżniający się charakter. Ale przynajmniej można wybrać, nie to co z Doctorem.

      Usuń
  3. Pankracy jest u mnie! Po przesłuchaniu tej kasety uciekł aż do Goleniowa, zapukał do drzwi i przedstawił się jako Pankracy z Darmową Butelką Diffie-Hellmana. Dłuugo rozmawialiśmy i wyjaśnił, że stwierdził, że jego życiowym marzeniem jest zostanie wrednym budzikiem. Zmienił nawet imię na Clocky.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No nie, Bieber jak Bieber, ale Clocky'ego już bym o takie rzeczy nie posądzała...

      Usuń
  4. A czy ja mogę się dowiedzieć, jaki to był odcinek DW? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. (Trzymać go w niepewności do kwietnia czy nie trzymać...)
      Był to odcinek "Koszmar Edenu" :)

      Usuń
    2. Cytując klasyka: Ha ha. Bardzo śmieszne. Śmiej się. Proszę!

      Szczerze mówiąc osobiście stawiałem na "The Ribos Operation"

      Tak jeszcze odnośnie mnie doktorowej reszty: superbohaterzy okej, ale gdzie są superzłoczyńcy? (Znam odpowiedź, ale ryzyk-fizyk; kojot przeżył - przeżyję i ja)

      Usuń
    3. "The Ribos Operation". Cytując klasyczkę: "Chciałbyś..." Ba, ja też bym chciała! Tyle że w chwili, jak Dagusia donosiła, co się święci, to właściwie było już po ptokach (biedne ptoki). Zobacz: http://50yearsofwhovians.tumblr.com/post/38075556641/50yearsofwhovians-is-an-awesome-fan-art-project - wtedy było koło dwudziestu wolnych, więc wiesz, cieszę się, że jestem :p
      Ale gdybym miała wybierać, to... raczej nie "The Ribos Operation". Nieciekawe było. Prędzej "Robot". Chociaż tak naprawdę pierwszą myślą, która mnie zaatakowała, było... "The Visitation" :D I tu pierwsze rozczarowanie - tego odcinka nie uwzględnili w kalendarzu WCALE. Jakby naprawdę było ich za dużo :/

      Gdzie superzłoczyńcy, gdzie superzłoczyńcy... Nie wiem, sama rozglądam się, odkąd pamiętam! Jakoś towarzystwo z bloga ma więcej szczęścia; ja głównie przeganiam gości w pelerynach ganiających nad ranem po dachu Biedronki.

      Usuń
    4. Bo rasowy superzłoczyńca to siedzi wygodnie przed ekranem, i tylko z daleka patrzy, jak jego pionki dają się skopać herosom. To właśnie odróżnia bossa od płotki :)

      Swoją drogą znam osobiście jednego czarnego charaktera z realnego świata, przy czym niedługo może pójść siedzieć. (A przynajmniej mam taką szczerą nadzieję, bo łobuza nienawidzę)

      Usuń
    5. O to to! I takiego rasowego to aż szkoda poobijać, taki jest zawsze wytworny i tak dalej (z tym ekranem to mi się od razu Master skojarzył z "Ultimate Foe"...)

      Usuń
    6. Swoją drogą ciekawe, czy istnieje odpowiednik tego bloga dla stojących po przeciwnej stronie mocy, że tak dowcipnie to nazwę :)

      Usuń