czwartek, 26 stycznia 2012

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 25 stycznia 2012



Nieciekawie. Od samego rana nie bardzo bało się wytrzymać w domu (czyt. w moim pokoju w okolicach okna), bo nasz Rudy* i pies sąsiada wpadły w rezonans tj. szczekały jednocześnie na siebie nawzajem i rekurencyjnie się napędzały, bo kiedy jeden szczeknął kolejny musiał mu odpowiedzieć całą serią. Tak, dużo mądrych słów, a w praktyce w domu nie dało się wytrzymać i wymyśliłam, że zrobię coś nieoczekiwanego - odwiedzę naszego szanownego pana prezydenta. Jak pamiętamy ze wczorajszego posta Mytha, mój kolega poskarżył mu się z niechlubnego zachowania swego mobilu, więc postanowiłam sprawdzić, jak Komorowskiemu idzie.

Błysk szybkości zasilany superbohaterską mocą (hmm, oczekiwałam, że lepiej to zabrzmi) i byłam na miejscu. Województwo mazowieckie, Warszawa, Wiejska, Biały Dom... znaczy... Nie Biały Dom, tylko to nasze, co jakoś się tam nazywa. Yyym, ten... Nieważne.
- Dziendobry - powiedziałam charakterystycznie stojąc na progu. - Jestem superbohaterką i chciałabym się zobaczyć się z prezydentem.
Ogolony facet w czarnych okularach nawet nie drgnął.
- Czy była pani umówiona? - Przeszedł do formalności.
- Nie, tak sobie tylko pomyślałam, że przylecę.
- W takim razie nie mogę pani wpuścić - odpowiedział. Przyznam, że zlękłam się nieco. Wyglądało na to, że ten niepozorny gość ogarnia kilku superbohaterów dziennie, żeby nie powiedzieć: wciąga nosem.
- Proszę pana - przemówiłam jednak odważnie. - To że postanowiłam wejść drzwiami, a nie wlecieć oknem, to był mój drugi orginalny pomysł dzisiaj.
Pogromca superbohaterów nawet nie mrugnął (a przynajmniej tak mi się wydawało mimo okularów).
- Jeśli ma pan coś przeciwko temu ekstrawaganckiemu pomysłowi, to z przyjemnością wlecę oknem.
Tu odwróciłam się na pięcie i, nawet jeszcze w połowie obrotu, wzbiłam się w powietrze. Mignęło mi tylko jego długo wyczekiwane zdziwienie, kiedy z niedowierzaniem zerwał z oczu okulary. W tej chwili jego oczy wydawały mi się być większe od tych okularów, ale nie zaświadczę, bo już znikałam za rogiem "Białego Domu".
- Dziendobry, panie... - Zaczęłam stając na parapecie niczym jakiś Piotruś Pan (ale nie dosłownie - on nie miał tak wyczesanych kozaczków i tak niewyczesanych włosów) i natychmiast urwałam, bo... No nie tak sobie wyobrażałam całą tę wystrzałową rezydencję prezydencką z pozłacanym prysznicem.
Zamiast wytwornie przystrojonego jasnego pomieszczenia z czerwonym dywanem i hebanowym biurkiem zobaczyłam przede wszystkim półmrok. Aż dziw, jak on się uchował przy tak wielkim oknie! Zauważyłam jednak, że na środku dynda na długim kablu zaledwie jedna mizerna żarówka, co nieco, za przeproszeniem, rozjaśniało sprawę - widział ktoś dobrze oświetlony pokój przy takiej żarówce???
Ale dość o oświetleniu - lepsze było to, co było przy jego pomocy widać! Zupełnie jak warsztat mojego taty - półki z różnej wielkości wiertłami, młotkami, śrubokrętami... Wszędzie walały się gwoździe i wiórki metalowe pochodzące od stojącej lekko po prawej wielkiej zasmolonej tokarki. W jej pobliżu stały jeszcze dwa nieco mniejsze urządzenia, które były jednak zbyt schowane w szarości, by domyśleć się ich przeznaczenia, a na szarawej zaśmieconej podłodze stały jeszcze ze trzy czy cztery naprawdę nieduże, jedno przypominające nieco kosiarkę.
Obejrzałam się za siebie - nie no, naprawdę byłam na pierwszym piętrze tego białego, prezydenckiego.
- Dzień dobry - odezwał się ktoś z lutownicą w dłoni i adekwatnej do niej masce lutowniczej na twarzy. Od około dziesięciu sekund obserwował, jak się gapię, przez małe okienko w blaszanej powierzchni ochronnej, która perfekcyjnie wtapiała go w to metalicznokablowe tło, przez co nie zauważyłam go początkowo.
- Aaaeee... - Powiedziałam, ponieważ mój mózg zrobił restart i kazał mi powiedzieć ponownie dziendobry.
A może to jakiś Cube 3 i trzeba uciekać? palnął mój mózg i znów się zrestartował.
- Kogo pani szuka? - Spoglądał na mnie dalej pan, który po podniesieniu maski okazał się być ładnie uczesany (choć również lekko osmolony) mężczyzna w średnim wieku z wąsikiem, okularami i minimalnymi oznakami siwienia.
- E, no... Prezydenta! - Odpowiedziałam tonem, jakim tonem myśliwi zapewniają, że Tak, właśnie takiego królika szukają!, kiedy Królik Bugs pyta ich o długość uszu i sprężystość kicania.
- No to w takim razie słucham - powiedział pan bardzo poważnie odkładając metalową maskę i sprzęt na bok.
Nie powiem. Zaskoczył mnie.
- Jest pan prezydentem Polski? Znaczy: pan Bronisław Komorowski?
- Oczywiście.
- No jeśli chodzi o oczywistość, to... - Zaczęłam wreszcie orientować się, kto reprezentuje większą normalność i rozłożyłam ręce, żeby objąć pomieszczenie i przystąpić do wyjaśnień, ale "pan prezydent" przerwał raptowanie:
- Ah, to. Wybaczy pani. Zazwyczaj umawiałem się z dziennikarzami i innymi gośćmi na konkretne godziny, lub przynajmniej byli gotowi poczekać piętnaście minut za drzwiami, aż uprzątnę...
- Uprzątnie pan w piętnaście minut..??? - Aż otworzyłam oczy. Co prawda nie jestem miłośniczką wywiadów i audycji z siedziby prezydenckiej, jednak zawsze (ale to zawsze!) reprezentowała zupełnie inne standardy.
- Tak... - Tłumaczył się dalej polityk nieco speszony. - Co prawda szyby przeważnie zostawały wciąż lekko zaśniedziałe, więc na takie okazje jak dłuższe posiedzenie lub bardziej oficjalne rozmowy z dziennikarzami wolę ich prosić do mojej komórki po drugiej stronie ulicy. Ma ładne marmurowe ściany, stoją antyczne meble z obiciami...
- Na co to panu? - Wybuchnęłam wreszcie.
Teraz to prezydent przeszedł z zawstydzenia do zaskoczenia i lekkiego oburzenia:
- Ależ cóż za pytanie! Czyż nie wie pani, że u korzeni polskiej prezydentury stoi człowiek o wykształceniu elektrycznym?
- No tak, ale...
- Jaki sens miał by awans na stanowisko głowy państwa bez posiadania minimalnego zakresu wiedzy z dziedziny, w której specjalistą był jeden z najważniejszych w naszej historii polityków?
- Aaa...
- Widzę, że nic a nic nie wie pani o polityce - powiedział urażony Komorowski.
- W sumie to prawda - poskrobałam się w głowę. - Ja to tam tylko prosta superbohaterka jestem...
Najwyraźniej uznał zniesmaczony, że już nic więcej nie mamy sobie do powiedzenia i już miał przystępywać do przerwanej pracy lutowania jakiegoś złotego insygnia, kiedy postanowiłam, że się uprę:
- Czy potrafi pan naprawić komórkę mojego kolegi?
Ponownie się zainteresował.
- Komórkę?
- Tak... Mówił, że przysłał wczoraj mail do pana z prośbą o naprawienie swojej rozkalibrowanej komórki i...
- Ah, ten mail... - Powiedział prezydent. - Zaraz... To był model LG kp500?
- Nie pamiętam niestety...
- I co tam padło, pani mówi? Wyświetlacz?
- Chyba jakoś tak...
- Naprawiałem kiedyś LG KE970... - Zamyślił się, jednak po chwili westchnął bardzo ciężko. - Nie uda mi się go jednak naprawić.
- Dlaczego? - Spytałam zaskoczona tak nagłą zmianą podejścia.
- Niech pani tylko spojrzy - wskazał mi ręką urządzenie, które wcześniej zaklasyfikowałam jako nieco mniejsze od tokarki. - To jest lodówka, którą Kowalski z Zamościa przyniósł mi na własnych plecach. Tutaj - wskazywał dalej, tym razem na niewyraźny kwadrat obok czegoś, co ochrzciłam kosiarką - sokowirówka od pani Malinowskiej z Olsztyna. Wiem, że oddała na mnie głos, więc wypadałoby się odwdzięczyć. Mam tu trochę takich oczekujących w kolejce - przebiegł wzrokiem po podłodze. - Do tego jeszcze ze trzy samochody czekają na mnie w garażu! No niech pani powie: czy jest coś ważniejszego niż chęć niesienia pomocy potrzebującym? - I ubiegając moje pytanie. - Nie twierdzę, że pani przyjaciel nie jest potrzebujący. Ale będzie musiał trochę poczekać. Co pani powie na październik?

Tak więc pozostało mi z wyraźnym smutkiem opuścić parapet, którego przez kwadrans nie opuszczałam i skierować się z powrotem do domu. Byłam tak skonfudowana, że nawet do głowy mi nie przyszło zagadnąć o ACTA (o której ostatnio pisałam), którą Myth umieścił w "pe-esie".
Wracając do biednego LG - być może to niebohaterskie i mało orginalne, ale jednak zasugeruję mu, żeby się zainteresował jakimś poznańskim serwisem naprawiającym telefony...

Kiedy dotarłam do domu, okazało się, że pies nadal szczekała. Ale już tylko jeden, więc wygląda na to, że część iteracji zwinęło się już spać.

Z ciekawszych dzisiejszych rzeczy mogę wynotować również, że zarejestrowałam się na tym forum. Biorąc pod uwagę wzajemne stosunki ludzi z mojego forum oraz z tego drugiego, może to być istny mały krok dla człowieka, a wielki krok dla polskich fanów serialu Doctor Who.
P.S. Jeśli ktoś chciałby pójść w moje ślady, ostrzegam, że wbudowany w moje superoczy filtr antyreklamowy padł tam z przeciążenia Xq

Jeśli już jesteśmy przy moim forum, to ostatnio olśniło mnie i już wiedziałam, co najbardziej uszczęśliwiłoby mnie w wizji naszej futurystycznokosmicznej organizacji Children of Time! Już wiedziałam jakie ich zachowanie i styl walki ze złem sprawiłby mi najwięcej frajdy i jednocześnie sprawił, że wczułabym się w rolę!
Problem w tym, że większość kolegów-współscenarzystów widzi to raczej bardziej na serio niż ja, kiedy za bardzo rozmarzyłam się oglądając scenę wtargnięcia Gallów do Rzymu...


stąd

I na zakończenie (nie licząc piosenki) - pewien dowcip. Może nie jest śmieszny, ale przypomniał mi się, kiedy Myth dziwił się, że nasz blog ma oglądalność tylko kilkudziesięciu odsłonięć dziennie (jak dobrze pójdzie), a u pierwszego lepszego sąsiada wypatrzył 700 osłonięć, pomimo że blog założony został nie dalej jak tydzień temu, a nie w połowie grudnia:
Osiemdziesięcioletni dziadek, oraz jego wnuczek, przystojny dwudziestoletni młodzieniec, wybrali się któregoś razu wspólnie na podryw. W mieście każdy udał się w swoją stronę i obaj panowie spotkali się dopiero następnego dnia. Dziadek pyta wnuka, jak poszło:
- Oh, dziadku! - Mówi zachwycony. - Co za upojna noc! Wszystkie panny wręcz rzucały się na mnie! Udało mi się zaliczyć chyba z dwanaście!
- A ja raz - odpowiada starszy pan uśmiechnięty.
Tak im się spodobało, że następnego wieczoru postanowili powtórzyć wypad. I ponownie następnego dnia wymieniają się wrażeniami.
- A jak było dzisiaj, wnusiu?
- Oj, dziadku, już nie to samo co wczoraj - mówi syn trochę smutniejszy. - Może mniej dziewczyn przyszło... Ale jednak trzy zaliczyłem!
- A ja raz - mówi na to dziadek.
I podobnie przebiega też trzecia noc pod rząd. Następnego dnia:
- A dzisiaj, wnusiu, jak wrażenia?
- Cóż, dziadku... - Westchnął wnuczek. - Aż się nie poznaję... Żadnej nie wyrwałem wczoraj.
- A ja raz - odpowiada staruszek tajemniczo.


A lecąc do warszawy przez cały czas śpiewałam to (ale ludzie musieli się gapić...):



Ale tylko zwróćcie uwagę na miny tego chłopaka, kiedy dziewczyna do niego podchodzi! Nie dość, że ma głos, to jeszcze nieźły aktor!
I podobny do mojego ideału urody, heh

____________________
* w zasadzie tylko ja mówię na tego psa Rudy (bo jest rudy), ale siostra już woła na niego Puszek (bo niby puszysty), a mama i tata woła na niego Misiek (?). Chłopak siostry chyba wcale się do niego nie odzywa (on w zasadzie w ogóle niewiele mowi), ale za to ja nadrawiam i czasami mówię na Rudego Kundel.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz