poniedziałek, 2 lipca 2012
AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 2 lipca 2012
...A teraz - obiecana kontynuacja z dnia poprzedniejszego...
Na czym skończyłam..? Ta, ta, ta... Gessler, ta, ta, ta... ogórek, ta, ta... A! Że pójdę odwiedzić Makłowicza!
No to poszłam. Otworzyłam wielkie drewniane drzwi, które wydały z siebie dźwięk, który to ja powinnam wtedy z siebie wydać, bo doprawdy nie było łatwo zmienić ich ustawienie względem ściany. W zasadzie była to pierwsza okazja, kiedy szyld mi się naprawdę przydał, bo to właśnie zamachnięcie się nim spowodowało odpowiednie ustawienie strzydeł wejścia.
W środku panowała ciemność.
Ciemność.
Pomacałam chwilę za pstryczkiem od światła z prawej i z lewej, ale go nie było. Zgaszona pochodnia, która wtedy trafiła na moją dłoń, również nie miała żadnego włącznika, co w sumie aż tak nie dziwiło, bo gniazdka w jego okolicy też nie wymacałam.
Zrobiłam mimo wszystko krok i zrobiło się jeszcze ciemniej. Jeszcze jeden ostrożny krok, kolejny... Wierzcie lub nie, ale ciemność robiła się coraz bardziej ciemna. Podobnie nie jaśniejsze były schody, o których istnieniu byłam przekonana, kiedy po trzydziestu sekundach zbierałam się z kamiennej podłogi parenaście metrów dalej i kilka pięter niżej.
Jeszcze chwilę temu żałowałam, że nie wzięłam ogórka do obrony. Teraz już mi przeszło.
Nienauczona doświadczeniem, że z każdym metrem czarność stawała się coraz czarniejsza, więc teraz powinno otaczać mnie multum ciała absolutnie czarnego, rozejrzałam się. I zobaczyłam...
stąd
Przez chwilę nie byłam pewna, czy to czasem nie są jakieś pozostałości po gwiazdkach i ptaszkach, które dopiero co latały mi przed oczami, ale kiedy zaczęłam się przesuwać w tę i we wtę - nic, żaba nadal jest i uśmiecha się tak samo pozytywnie.
Gigantyczna żaba w piwnicy "Restauracji u Tadka", pomyślałam i poświęciłam jej jeszcze chwilę ze swojej uwagi. Żaba patrzyła na mnie również niestrudzenie i obie nie wiedziałyśmy, co ze sobą zrobić. Ostatecznie uznałam, że nie ma ona związku ze śledztwem i ruszyłam do kolejnego korytarza.
- Witam panią - odezwało się echowo... echotycznie... echicznie... W każdym razie dość hałaśliwie.
Tu już było zupełnie jasno i mogłam podziwiać już w pełnej krasie nastawiane na wszechobecnych opajęczynowionych lekko szafkach probówki, cylindry, fiolki i inne lśniące na świetle szklane laboratoryjne cuda.
A po środku tego, tak! po środku stał rozczochrony białowłosy niemłody pan w ogromnych binoklach i białym fartuchu.
- Witam pana! - Aż zakrzyknęłam z radości i wyszłam mu z wyciągniętą ręką na spotkanie. - Bardzo mi miło pana poznać! Jeszcze nigdy nie spotkałam żadnego szalonego naukowca!
Zarumienił się i ścisnął mi rękę.
- Ja nie spotkałem nigdy prawdziwej superbohaterki - powiedział.
- Nic dziwnego: musi pan częściej na dwór wychodzić - palnęłam natychmiast. - A co pan tu ma?
Zrzucając całą uwagę na niego zapomniałam przejść z probówek itp. do pozostałych rzeczy, które były w tym powieszczeniu, a takowe były. Przede wszystkim ten wielki stół operacyjny, na którym leżało coś nierównego wielkości sporego człowieka i przykrytego płachtą.
Po zadaniu pytania nagle stwierdziłam, że to coś wygląda przerażająco i nie powinnam była pytać.
- To! - Zaczął tamten wzburzonym nagle głosem. - To jest moje najnowsze dzieło!
I tu śmiech. Wstawiłabym ikonkę, ale ten chichraj nie jest wystarczająco ekspresyjny. Wydało mi się, że słyszę w tle dramatyczną muzykę.
- Znaczy: pan się nazywa doktor Frankenstein, a to jest..?
- Do doktora do mi jeszcze trochę brakuje, droga pani - przerwał mi znowu normalnym głosem machając rękami. - Ale z tytułem licencjata też można sporo ogarnąć.
- Ale... - jąkałam się. - Pan chce to ożywić?
- Ależ skąd. To jest martwe i lepiej, żeby tak zostało.
- Naprawdę? - Nadal byłam wystraszona. Znowu odezwał się dźwięk złowrogich organów. Organ. No tego instrumentu z rurkami.
stąd
Rurki.
- A skąd! Ponieważ to jest... - i znów przybrał ten mroczno-szalenie-pseudonaukowy tembr głosu, a w tle rozdarł się dźwiękowy dramatyzm. - Pieczony kurczak!
Aż podskoczyłam słysząc to wszystko na raz. Widząc to, naukowiec pomrugał zmieszany i po krótkim namyśle rozdarł się do jakiegoś punktu pod sufitem:
- Czesiek! Złaź stamtąd! Gościa mi straszysz!
Uśmiechnęłam się niepewnie na powitanie, kiedy po ścianie zsunął się nie mniej włochaty obywatel jak ten, którego poznałam wcześniej, którym w odpowiedzi kiwnął ładnie i poszedł sobie.
- Kurczak pan mówi..? - Przypomniałam gospodarzowi.
- Kurczak! - Powtórzył stosunkowo normalnie i odsłonił to, co było przykryte. - No więc jest to spreparowany genetycznie kurczak, którego skórka ma idealną apetyczną barwę pieczonego kurczaka!
- Ooo...
- Problem jedynie w tym, że nie smakuje on jak kurczak.
- O, a jak co smakuje?
Wahał się przez moment.
- Jak olej silnikowy zmieszany z proszkiem do prania.
- Ah... Proszę się nie przejmować: wszystkie potrawy o niepożądanym smaku tak smakują - pocieszyłam go przemilczając mój ulubiony w takich sytuacjach temat pt. A skąd miał pan porównanie?
- Przeprowadziłam kilkadziesiąt testów, żeby odkryć, co dokładnie przypomina w smaku ten kurczak - powiedział on jednak, jakby czytał mi w myślach. - Wyszło mi w istocie, że jest to smak idealnie imitujący olej silnikowy i proszek do prania zmieszany w stosunku 3:1. Otrzymałem nawet parę interesujących propozycji od producentów olejów silnikowych i proszków do prania, żebym zgłosił się do nich w przypadku, gdyby udałoby mi się wydzielić któryś ze smaków.
- Mówi pan, że przeprowadził kilkadziesiąt testów... - zaczęłam mierząc go od stóp do głów i z powrotem. - Osobiście..?
On zamiast odpowiadać rzucił tylko ostentacyjnie spojrzenie na wyjście, którym przed minutką wyniósł się Czesiek.
- Rozumiem - powiedziałam. - I on od tego czasu tak sobie siedzi i gra?
- W rzeczy samej.
- Aha...
- Ale wróćmy do kurczaka.
- Tak, koniecznie...
- Właściciel restauracji, tej powyżej...
- Restauracji u Tadka? - zaciekawiłam się nagle.
- Tak. Właściciela poprosił mnie, żeby stworzył dla niego idealnego kurczaka z idealnym kolorem skórki i o idealnym smaku, ponieważ u niego w restauracji żaden kurczak nie smakuje ani nie wygląda tak, jak powinien. Uznał więc, że skoro jestem światowej sławy licencjatem, to uda mi się znaleźć rozwiązanie jego problemu.
- Hmm... - Postanowiłam spowolnić nieco rozmowę drapiąc się w głowę; fakty zaczynały układać się w bardzo ciekawy sposób. - Wie pan, że tam na górze jest cały tłum detektywów, którzy również pracują nad tym problemem?
Rozwarł szeroko oczy.
- O, nie... W takim razie to znaczy, że nie zdążyłem...
- ...przed przybyciem Magdy Gessler?
- Dokładnie - powiedział, po czym złapał się za rozczapierzone jasne kudły. - Oooh, katastrofa! Przecież teraz smaku nie ma nietylko kurczak, ale i zrazy, ryba po grecku, mizeria...
- Tak, ogórki to jej szczególnie nie smakowały.
- Rozróżniła je od pomidorów?
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, że nie, usłyszałam jakieś odgłosy. Mieszany tupot, krzyki, szelesty, wreszcie regularne turlanie się po schodach...
- To chyba oni - stwierdziłam wreszcie. - Ci detektywi.
- Tylko nie to..! - o ile wtedy naukowiec tylko złapał się za włosy, o tyle teraz poszedł o tak zwany krok dalej i wyrwał trochę z rozpędu. - Nie mogą znaleźć mojej maszyny! Nie mogą zobaczyć..! Oni wszystko zniszczą! A Gessler...
- Spokojnie - poklepałam go po plecach. - Nie zapominaj, że jestem superbohaterką. Do tego z tytułem inżyniera.
...Hehe, i znowu nie skończyłam XD Uwierzycie, że to nie było planowane? Miało się zmieścić... W każdym razie ciąg dalszy powinien być około środy/czwartku :)...
No dobrze... To żeby nie było od początku do końca samej gadaniny, to dla odmiany... Kto ma okazję teraz chodzić na jagody?
:)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Hej, no! Kurczę, ja też kiedyś napiszę coś z kilfagenerem [nie wiem jak się pisze, to piszę tak] i co będzie? Buba. ;)
OdpowiedzUsuńBędzie beton (cokolwiek to jest ten kilfagener) :D
Usuń