środa, 5 września 2012
AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 5 września 2012
Zaczął się nowy miesiąc, a w związku z nim nowe perypetie naszego świata, jednak nie będę o nich mówić. Nie będę mówić o tabunach niepełnoletnich ludzi, które zostały na powrót wepchnięte na jedyną słuszną drogę ku bezrobociu; nie będę mówić o naszym drogim poPiSowcu, który niespełna tydzień temu urządził przy mównicy niecykliczne słuchowisko sci-fi (miliony nowych miejsc pracy! usunięcie gimnazjów! obniżka VATu!...); nie powiem również o parabankowcu, którego nikt by się nie czepił, gdyby nie otwierał nowej firmy zaraz po ogłoszeniu bankructwie poprzedniej (a przynajmniej nie w tym samym budynku i nie tak ostentacyjnie); nie powiem także dzisiaj o swojej dzikiej radości z powrotu Teatru Telewizji (co, myśleliście, że nie zauważyłam? niedoczekanie ), podobnie jak o fantastycznie kretyńskim filmie o dwugłowym rekinie, który miałam (nie)wątpliwy zaszczyt obejrzeć parę dni temu i wychichrać się jak mało kiedy.
Bo nie mam czasu.
- Niech mi pani przypomni, co dzisiaj mamy? - Zagadnął niewiele po tym, jak odebrałam, znajomy "Władca Czasu", jak go jajcarsko nazywam, bo to właśnie on, choć z drobnym wsparciem CSI, przywiózł do naszego pięknego nieogarniętego kraju bandę literackich detektywów (równie nieogarniętych, choć zdecydowanie nie tak pięknych) z rzeczywistości alternatywnej.
- Wtorek - powiedziałam, ponieważ jeszcze wtedy był wtorek.
- Jakiej daty? - Dopytywał z popisowo cierpliwym zniecierpliwieniem.
- Piąty dziewiąty - powiedziałam, elegancko akcentując z uśmiechem oba liczebniki porządkowe.
Nie wiem, czy zajarzył, ale chyba nie, bo słysząc to, o co mu chodziło, natychmiast przeszedł do rzeczy.
- No właśnie, dziewiąty. A po Dirku Gently nadal nie ma śladu, prawda?
- Ooooo..! Nauczył się pan jego nazwiska! - Zmieniłam zgrabnie temat.
- Prawda?! - Niezgrabnie do niego powrócił.
- A co się pan tak na mnie wścieka? - Nagle poczułam się oburzona. - Myśli pan, że skoro jestem superbohaterką, to nie mam do robienia nic innego, jak szukać zaginionych detektywów, i wszystko mi się udaje od razu?
- Ale jednak liczyłem... - próbował się wzdychająco wtrącić. Dopiero teraz zauważyłam, że nie tyle jest na mnie zły, co raczej ogólnie rozstrojony obecną, zaiste paskudną sytuacją.
- To się pan przeliczył. Znaczy: nie żebym do niczego nie doszła. Znalazłam już... - zaczęłam mając w planie długie i skomplikowane wymienianie, jednak nie wiedzieć czemu, pierwsze co mi się napatoczyło to: znalazłam długopis, cukierka i bilet autobusowy. Zreflektowałam się jednak. - Dowiedziałam się już na przykład, że tajemnica zaniku smaku w potrawach i nieapetycznej barwy skórki pieczonego kurczaka, która interesuje Dirka, bo wiem, że go interesuje - uzupełniłam jeszcze dumnie - dotyczy więcej niż jednej restauracji, że większość z nich jest połączona siecią piwnicznych tuneli, no i że wszystkie odwiedzała, czy raczej nawiedzała, Magda Gessler, a często także przeganiający ją Robert Makłowicz.
I ta jego genialna kostka bulionowa skrzywiłam się ze śmiechu.
- W zasadzie - mówiłam dalej, żeby go pocieszyć. - Obleciałam już większość tych tuneli, został mi jeszcze jeden korytarz, do którego przejście ostatnio zwaliło mi się na głowę... W każdym razie coś jest, naprawdę ciągle jeszcze mogę go znaleźć.
Trochę skraciłam się w myślach za końcówkę, bo przecież nie chodziło o to, żeby znaleźć go w ogóle, tylko o czas. A ja nawet nie znałam dokładnego czasu. Do teraz:
- Rzecz w tym, że on JUŻ powinien być znaleziony - odpowiedział tamten wciąż z załamaniem głosowym. - Znaleziony i wsiadający właśnie do naszej maszyny. Na odczytach mam, że ostateczny bezpieczny punkt właśnie mija, więc już teraz jesteśmy na straconej...
- Zaraz, zaraz, dokładniej - znowu przerwałam. No że też on mi nic nie daje powiedzieć i ciągle muszę przerywać! - Co to znaczy: właśnie? Wie pan, teraźniejszość to szeroka sprawa. San Einstein powiedział, że... Emm... Chodzi panu o dni, tygodnie..?
- O godziny - powiedział, dość ponuro co gorsza. - W innym przypadku nie byłbym taki pewien, że nic z tego.
- To co teraz..?
- Nic. Dalej szukamy.
Wolałam nie dopytywać zbyt natarczywie o skutki. Pytanie grozi odpowiedzią. Przyjęłam więc na odwał tę najprostszą opcję, że to tylko świat literatury oberwie i nic więcej.
- No ale... - Nagle po tamtym udzieliło mi się nie tylko oburzenie, ale i zdenerowawanie. - Ale dlaczego pan ma pretensje do mnie? Mogę wam pomagać i robię to z chęcią... Gdyby pan wiedział jak na moim blogu się cieszą... Ale to jednak nie ja go tu wpuściłam! Mówiłam już panu, że był to nieprzeciętnie nieodpowiedzialny i egoistyczny wyczyn?
- E... Nie.
- Nie. No to w takim razie niech pan wie, że był to nieprzeciętnie nieodpowiedzialny i egoistyczny wyczyn! Dlaczego sami nie weźmiecie się za jakieś poszukiwania?
Westchnął.
- Jakieś to dobre słowo. Prowadzimy własne śledztwo, któremu przewodzi detektyw Rutkowski, jednak kiedy usłyszałem, że pierwsze za co się zabiera, to odtworzenie toku myślenia przeciętnego detektywa, to jakoś tak przyszło mi od razu do głowy, że nic z tego nie będzie.
- Niech się pan cieszy, że właśnie to było pierwszą rzeczą, za którą się wziął. Po akcjach z ostatnich miesięcy spodziewałabym się raczej, że wpierw poleci po speców od wizerunku i marketingu, żeby go ładnie uczesali, po czym zabierze się za obmyślanie loga swojego najnowszego "dokumentalnego" serialu kryminalnego.
- No cóż - odezwał się niepewnie. - To było dla mnie poza numeracją...
Teraz to ja westchnęłam. Po chwili coś mi przyszło do głowy:
- Tak czy siak nie powinniście go do tego brać.
- Tak czy siak? A dlaczego..?
- Bo jak on nie zdąży do swojej bajki, to będziemy mieć dwóch detektywów na głowie.
Rozmowa potoczyła (czy może raczej: pozataczała) się jeszcze przez chwilę w różnych kierunkach, ale że nie były ani optymistyczniejsze, ani też nic nowego do sprawy nie wnosiły, szybko postanowiliśmy dać im spokój, nie wiadomo dlaczego życząc sobie całkiem poważnie powodzenia. Ta, na pewno.
Jeszcze porządnie nie odłożyłam telefonu (doszedł najdalej w dwóch trzecich odległości od podłoża, na którym miał wylądować; ledwo co zaczęłam obmyślać, jakie miejsce i na której stercie papierków i długopisów zostanie mu przypisane), a już od nowa zaczął grać:
Tum, tum, tum, tum, tum, tum, tuururu...
- Halo? - Odezwał się głos i aż mnie zatkało, bo go znałam.
- Halo...
- Dzień dobry, czy to z pani pomocą przegoniłem Magdę Gessler z Restauracji u Tadka?
A więc się nie myliłam!
- Pan Makłowicz! - I tak oto banan znów zagościł na moich ustach.
stąd
Banan. Zaawansowane stadium GMO.
- Witam panią - odpowiedział. No tak, zawsze poważny i wyrafinowany. Kurce, trzeba było na gastronomię iść, a nie.
- Czego by pan ode mnie chciał? - Zapytałam nieporadnie.
- Oooo, chyba się pani domyśla - zaczął jeszcze poważniej. - Mroczna Gessler powróciła.
- To jak to? Czyli że ta kostka, i ten kabanos...
- To nie był kabanos - powiedział kucharz oburzony. - To była najznakomitsza, wspaniale podsuszana...
- ...krakowska?
- ...podwawelska.
No tak, miałam widocznie pewien limit stężenia dziwactw, jakie byłam w stanie ogarnąć i zapamiętać za jednym razem. Fajnie się o tym dowiedzieć. Wy też taki macie?
Rozmowa jakoś przestała się kleić. Ale w końcu nie była na mój koszt, nie?
Żartowałam.
- Mówi pan, że wróciła? - Zaczęłam, żeby mu pomóc. Znowu nieporadnie.
- Nie ma wątpliwości. Dwa dni temu ktoś wyleciał z wrzaskiem z opuszczonej fabryki.
- Niech zgadnę... Goleniów czy Gryfino?
- Pomiędzy - powiedział, ale jednak chyba był pod wrażeniem. Choć nie dawał tego po sobie poznać. Każdy by był. Nie no, na peeeeewno był.
Dla zmylenia uciął moje rozmyślania pytaniem:
- Kiedy tu będziesz?
- Tu to znaczy gdzie?
- Hmm, to jest... Szczecin Zdroje, niedaleko Szmaragdowej.
- W takim razie będę, zanim zdążyłaby powiedzieć Raxacorico...
Superbohaterskie Szum! Bum! Szast! Prast! Abrakadabra! Yay!
- ...fallapatorius - wyszczerzyłam się radośnie na powitanie. Pan Robert zamrugał z niedowierzania, ale już za chwilę zwrócił swoją uwagę z powrotem do... O, było to małe* prostokątne urządzenie z jeszcze mniejszym ekranikiem, guziczkami i nie mniej niż tuzinem mrugających różnokolorowo lampek i kontrolek. Po ekraniku szusował biały promień, który co sto osiemdziesiąt stopni zahaczał o pewien punkt określający, jak się domyślałam, miejsce, gdzie ostatnio pojawiła się poszukiwana.
No właśnie, poszukiwana... Był to kolejny raz, kiedy coś poodbijało mi się w głowie, zanim na dobre się w niej usadowiło. Tyle że teraz akurat nie ratowaliśmy świata przed nawiedzoną panią krytyk, nie uciekaliśmy i nie wlókł się za nami tamten gość od organów i nastroju akustycznego, więc nie musiałam się przemilczać, tym bardziej, że zapowiadało się, że czekała nas teraz piesza podróż.
Przez chwilę nie mogłam się zdecydować. Ale uznałam za dobry pomysł, rozpoczęcie od początku:
- Wie pan... Zdarzało mi się widywać w telewizji panią Gessler i, no cóż, muszę przyznać, że obraz, jaki pozostawiła po sobie w swojej pamięci, istotnie różnił się od tego, który wtedy chciał pana pokrajać na kawałki.
Rzucił mi głębokie spojrzenie, jakiego dotąd nie doświadczyłam w żadnym odcinku jego programu, nawet takich, dziejących się w mrocznych zamkach rumuńskich.
stąd
Robert Makłowicz nie rzucający głębokiego spojrzenia.
Być może wyrażał w ten sposób aprobatę dla mojej spostrzegawczości.
- Ma pani rację, zmieniła się - powiedział wreszcie; wyraźnie nie wiedział, jak się do tego zabrać. - Właściwie nie mam nawet pewności, że to aby na pewno ta osoba. Jednak... jej twarz... i tak dalej.
O czymkolwiek miało przemawiać tak dalej, twarz faktycznie była taka jak trzeba, więc pokiwałam energicznie. Przypomniało mi się, jak wtedy, jeszcze w Restauracji u Tadka, kręciła się po sali na własnych nogach, nie jako rozwichrzone pazurzaste coś kołujące pod sufitem. Więc...
- Wydaje mi się, że w pewnych określonych warunkach zmienia się w takiego właśnie ducha - opowiadał niby zamyślony, prowadząc mnie przez las i robiło się coraz bardziej konspiracyjnie. - Ducha, który gada jakieś farmazony o hamburgerach, zupkach chińskich i płynach do naczyń. Straszne bezguście. Gdyby chociaż takie francuskie hamburgery la baguette, z delikatną szynką i parmezanem, a nie... Ale ma pani rację: ta postać upióra! Najpierw myślałem, że jest to coś kontrolowanego, co ma związek z jej prywatnym planem dotyczącym utrzymania się na rynku pracy: pamięta pani, jak twierdziłem, że po prostu zależy jej na tym, żeby nic nikomu nie smakowało? Zlekceważyłem ją. Choć kostka bulionowa chwilowo odniosła skutek... Teraz wiem, że jest w tym coś więcej i nie będzie łatwo zaradzić kolejnym dziwnym wydarzeniom. Obserwowałem ją, od kiedy pierwsza taka nadnaturalna sytuacja miała miejsce i taki wniosek nasuwa mi się najmocniej: coś wpływa na jej nagłą zmianę. Ale co? I czy to w ogóle aby na pewno jest znana nam pani Gessler..?
- Skąd pan za pierwszym razem wiedział, że takie coś miało miejsce? - Spojrzałam podejrzliwie, a pytanie wyglądało tak, jakby nie miało zwiążku. - Nie jest to coś, o czym informują na pierwszych stronach gazet.
- No tak, ostatnio pierwsze strony gazet i ważniejsze nagłówki wiadomości poświęcały się tematowi Amber Gold i jakichś dzikich hamburgerów, które próbowały pożreć basztę w Goleniowie. - Po czym dodał coś, co sama miałam zamiar od pewnego czasu wymarudzić. - Świat chyba zwariował!
- No tak, tak jakby. Czyli odtąd już cały czas trzymał się pan tej Magdy Gessler?
- W rzeczy samej.
- Za pomocą takiego namierzacza?
- Na przykład.
Zatrzymałam się i zacisnęłam oczy.
- Chwila! Zaraz, moment! - Dopiero otworzyłam. - Czy ja mam do czynienia ze słynnym polskim kucharzem czy tajnym agentem specjalnym?
Rozejrzał się spokojnie na boki, podszedł bliżej i rzucił cichutko tonem Psssst!
- Z bardzo tajnym agentem specjalnym.
- A. No to dobrze. - I zaczęłam coraz szybciej człapać za nim. - To już by trochę bardziej pasowało. Nie no, nie żeby coś... Nawet mi się podoba. Tak. I tak ją sobie pan obserwował i..?
- I odkryłem, że w tutejszych restauracjach wariuje - dookreślił wprost. - Tak ogólnie, w tutejszych, przy Szczecinie, Gryficach...
- Gryfinie, Goleniowie...
- Pani jest naprawdę bystra - wreszcie wyraził swoją radość bezpośrednio.
- A gdzie tam, tylko doświadczona.
Sprawa się trochę przejaśniła... Dobra, teraz drugie pytanie.
- A skąd pan wziął mój numer telefonu?
- Kiedy wróciłem do piwnicy w poszukiwaniu dalszych dowodów, potknałem się o wielki szyld z napisem Jestem superbohaterką. To mnie naprowadziło.
Ciekawe, czy dalszych dowodów, czy dalszych ćwierćwiekowych egzemplarzy Bordeaux? pomyślałam złośliwie, ale nadal interesowała mnie odpowiedź na zadaną kwestię:
- No tak, ale tam nie było napisane, której superbohaterki tekst dotyczy. Wystarczy zajrzeć na strony usług i pod S: AAAAA Girl, Aaaanalfabetka...
- Owszem, ale zauważyłem, że z drugiej strony wyskrobała sobie pani swój adres, telefon i prawdziwe nazwisko z dopiskiem, żeby w razie zgubienia uczciwy znalazca odniósł pani ten neon.
No tak. Przyzwyczajenie. Boziu, nie mogłabym już być tak konkretnie głupia na całego, żeby liczyć, że ten szyld jest na tyle mądry i wierny, żeby samodzielnie do mnie trafić?
Westchnęłam i zrobiłam ręką coś z włosami (a przynajmniej mi się tak wydawało), na szczęście kucharz-szpieg był zbyt pochłonięty swoją śledziarką.
Hmm. Interesujące słowo.
- Aaaa... Słyszał pan może o tajemnicy zaniku smaku w potrawach i nieapetycznej barwy skórki pieczonego kurczaka..?
- Jesteśmy na miejscu! - Powiedział on w tej samej chwili. Nawet nie zauważyłam, jak wyszliśmy z lasopodobnego parku skręcając w ulicę. Wielka hala produkcyjna była zaledwie parę kroków dalej.
Budynek wygladał dość ponuro.
stąd
Tylko patrzeć, jak wylecą z niego nietoperze. Choć najprawdopodobniej ujawnią się dopiero, kiedy już będziemy już tuż obok, żeby pomachać nam trochę skrzydełkami przed nosem i w ten sposób należycie powitać.
Podczas gdy ja sterczałam, Makłowicz gnał już do progu:
- Nie ma czasu! - Rzucił tylko i wkroczył do środka.
No to ja tak samo.
A nietoperze wręcz przeciwnie :/
W środku było tak, jak nakazują zgodnie stereotypy tyczące się archetypu opuszczonej fabryki. Zwisające drzwi (jeśli są), dziury w ścianach większe niż same ściany, połamane deski, gruzy, resztki z okien, trochę starych kawałków meta... Nie, to nie mógł być metal - przecież jesteśmy w Polsce. Dokonałam oględzin za pomocą buta. No jasne, plastik. Hehee. Nigdy nie ufaj plastikowi.
- Zobacz. - Przyklękiwał kawałek dalej i przyglądał się czemuś wśród odłamków. - Magda chyba nie pali?
- Pracował pan w CSI? - Spytałam nieco złośliwie. Jak taką rzecz można w ogóle dojrzeć? Mnie się to nie udawało nawet, gdy stałam obok przy jego wycelowanym palcu wskazującym. Mogłam sobie tylko wyobrazić, że zgodnie z tym, co powiedział, leżała przede mną maleńka kupka szarego popiołu. - A poza tym pamiętaj - dodałam jeszcze od siebie - że nawet nie wiemy, czy to coś ma naprawdę coś wspólnego z Gesslerową. Sam powiedziałeś.
Było to jednak jedynie moje ostrożne przypomnienie, dowód, że słucham. W końcu Makłowicz mówił wcześniej, że ktoś tutaj jeszcze był i uciekł.
Kto? Wiadomo. Co jak co, ale ja nie wymyślam postaci, które palą ;D A Douglas Adams - i owszem. Jak zawsze mi się wywinął! Chociaż to już coś, że tu był. Miejmy nadzieję, że tym razem względnie niedawno.
Ale tymi konkluzjami zawracać głowę mojemu przewodnikowi chyba nie było sensu.
Zwłaszcza że zajął się już czymś z drugiej strony jakiejś ordzewiałej metalowej szafy...
W tle coś zachichotało. Ktoś. Dokładnie jakaś kobieta. Jakaś kobieta zachichotała powoli i ponuro w holu opuszczonej fabryki. I w tym przypadku niestety też wiedziałam, któż to taki...
Hmm. Po rozważeniu wszystkich za, przeciw, alternatyw i stron pozytywnych, postanowiłam, oczywiście w pełni świadomie i zrównoważenie, jak na superbohaterkę przystało, dać nogę za pas w ślad za poprzednim wizytatorem tego niesympatycznego lokalu.
Ta piosenka jest wyjątkowa. Nie wiem, jak wielu z Was pamięta, kiedy pierwszy raz miało styczność z multimediami internetowymi, ja jednak pamiętam - to była pierwsza piosenka (oraz pierwszy teledysk), jaki oglądałam on-line (noooo, tak szczerze to i nie tylko on-line...):
____________________
*no, może nie koniecznie aż tak małe. Ale gdybym napisała średnie, to moglibyście nie skojarzyć, że trzymał toto w dłoniach, a akurat szyk zdania mi nie podszedł, żeby takową informację wbijać na siłę... W każdym razie miało to rozmiar typowej deski do krojenia lub, z grubsza, trzech ułożonych obok siebie aparatów telefonicznych marki Rydzyk.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
O matko, czyżby tam siedziała diabelska Gessler? o.o
OdpowiedzUsuń