Wiosna w pełni, ptaszki ćwierkają, słońce świeci, bzy kwitną (kto chce zdjęcie? ) i pachną (no, z próbkami zapachowymi będzie trudniej), pada ciepły deszcz, tylko z mojej perspektywy świat jakiś taki niewyraźny i rozmazany...
Najwyższy czas przyciąć grzywkę.
Dzisiaj mama, która nie jest superbohaterką, była na chwilę w mieście i w ramach deseru przywiozła mi i jej po jednej sajgonce z sosikiem, co mnie bardzo ucieszyło. Nie ucieszył mnie natomiast powód, dla którego mama, jak mi sama powiedziała, nie wzięła hamburgera. No bo właśnie - my w naszym domu najbardziej lubimy hamburgery (nie jakieś kebaby czy, broń Boże, gorące psy) i to w takiej jednej konkretnej budce hamburgerowo-jadłodajniowej, w której jedzonko jest lepsze niż w którejkolwiek budce czy restauracji gryfińskiej/szczecińskiej/warszawskiej. Więc: dlaczego jednak poszła gdzie indziej i wzięła sajgonki? Bo, niestety, okazało się, że prawdziwe hamburgery właśnie zniknęły z jadłospisu! Jeszcze dopiero co (i ostatnie kilka lat) lista zawierała dwie propozycje - hamburger mały i hamburger duży. Mały to był właśnie ten, o który mi chodziło - okrąglutki, wypchany surówkami, w mięciutkiej delikatnej bułce, do której rozmiarowo kotlecik był idealnie dopasowany
stąd
A drugi to nie był hamburger - to był kebab, czyli wielki kwadratowy chleb, którego części brzegowej nikt nigdy nawet nie muśnie sosem i w którego części środkowej jest mały kotlet z surówkami.
OK, rozumiem, że jak mamy nową kapitalną modę, że są kebaby, więc teraz się mięsa nie wsadza w całości, tylko się je kroi, że się te wkrojenia umieszcza w specjalnie spreparowanym chlebie. Świat się rozwija, ludzie to jedzą, rozumiem, super i bombastycznie.
Tylko dlaczego ja teraz już właściwie NIGDZIE hamburgera w normalnej pysznej mięciutkiej bułeczce nie mogę dostać?
Nie pojmuję sensu jedzenia z surówką prawie suchego chleba brzmiącego w smaku jak wafelek.
Człowiek się stara, ratuje miasto, przegania złoczyńców i innych poborców podatkowych, a w nagrodę nawet nie może zjeść sobie hamburgera. Moje ulubione hamburgery!
Od dziś będę w ramach protestu nosiła ze sobą własną bułkę hamburgerową kupioną w jakiejś biedronce i jak nie będą mieć, to będę im dawać. Albo zrobię tak z papierem ryżowym.
Doooobra, miałam tego nie pisać, ale poświęcę dwa-trzy zdania (nie licząc tego), żeby się tutaj wyżalić. No bo gdzież indziej? Obejrzałam ostatni odcinek trzyodcinkowej serialowej pierwszej serii o Dirku Gently'm i powiem tak - nagle zaczął mi się podobać i pierwszy odcinek, na który tak psioczyłam, a nawet, ba! Moffat mi przestał przeszkadzać! Czegoś posklejanego z tak nieuzasadnionych, niezgrabnych, nieprawdopodobnych (ani w kontekście Douglasa Adamsa ani niczego), naiwnych, nieśmiesznych, a co najgorsze, brutalnych niekiedy, sytuacji jeszcze nie widziałam! I to ma być BBC! Wstyd! Typowy przypadek "dla nikogo" - niby poziom i wdzięk akcji tylko dla dzieci, a z drugiej strony te wszystkie... hmm... motywy nie dla dzieci.
A i zapomniałabym o najważniejszym - cóż się dziwić, sporo się tego nazbierało. Akcje typu
- Dirk, zacznij płacić ludziom, bo tak nie można!
- Przykro mi, że tak to odbierasz.
- Słowa jak "doceniam", "dziękuję" nic dla ciebie nie znaczą! Odchodzę!
- Nie możesz wyjść. Potrzebuję cię!
- Lubisz się przede mną popisywać, kiedy gadasz te swoje brednie.
- Nie rozwikłałbym tego bez ciebie.
Tak w skrócie... No po prostu SWEEEET, prawda?
W ogóle to robienie z lekko niepogodzonego z rzeczywistością orginała jakiegoś życiowego kaleki, którym każdy gardzi, a jednocześnie "stara się pomóc" przypomina mi opowiadania RedHatMeg, która robi przerażacze psychologiczne z... Powrotu do przyszłości. Tyle że ona to robi świadomie, a ci od tamtego serialu raczej nie. Oni na bank nic nie robią świadomie.
Zanim zaczęłam to oglądać, to się tak cieszyłam i myślałam sobie, że szkoda, że świętej pamięci Douglas tego już nie zobaczy. Teraz uważam to za jedyny pozytyw sytuacji, co nie zmienia faktu, że mi go pieruńsko szkoda. Podobnie jak Stevena Mangana (tytułowego), bez którego zdecydownie nie byłabym w stanie obejrzeć pięciu minut.
Aaaaale teraz coś przyjemniejszego - codziennie niecodzienny teatr Telewizji Polskiej! Widzieliście, co dzisiaj było? WIDZIELIŚCIE? To było niesamowite! To było błyskotliwe, nietypowe, nie do ogarnięcia, rozwalające i trzymające w napięciu samym poziomem poczucia humoru! Nazywa się Ja się nie boję braci Rojek i, jak to pisali na tv.wp.pl:
Spektakl w reżyserii Olgi Lipińskiej jest składanką wielu utworów Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, poety, którego teksty lekkością i trafnością spostrzeżeń zachwycają kolejne pokolenia.
A wiadomo, jaki był Gałczyński ;) Teatrzyki Zielona Gęś, humor, lekkie odniesienia do politykorzeczywistości... Kiedy ja to włączyłam, to było od pierwszych sekund tak intensywne, tak barwne i wesołe, że pomyślałam sobie: Nieeeee, to nie może być pełnometrażowe, to na pewno jedynie jakaś pięciominutowa zapowiedź. Nie! Oni naprawdę przez bite półtorej godziny kicali, śpiewali, tańcowali i walili tak genialne miny i teksty, że po dziesięciu minutach zapragnęłam to mieć na swoim własnym komputerze. Piosenka o żelazku, opowieść o uciekaniu z pociągu (cztery wagony zatrute kapustą) na buforze (Super Informatyk, nie śmiać mi się tam), dziewczęcy kwartet Sisters z jednym brodatym facetem w spódnicy, wentylator, który wiecznie nie działa, żal za wywożonymi za granicę spinaczami... Istny Monty Python! Do tego jeszcze ganiająca po całym planie gąska pomalowana na zielono i od czasu do czasu efektownie wrzeszcząca!
stąd
Tego wszystkiego po prostu nie da się wymienić, to trzeba zobaczyć! Jak nigdy, serio!
Najdłuższą cięciwę nazywamy:
a) średnicą
b) pierwiastkiem
c) Pitagorasem
Było akurat w radiu, to pomyślałam, że wrzucę, choć Bajm miewał lepsze natchnienia:
P.S. WooooW, mamy szóstego superbohatera w ekipie Ogląda Doctora Who, nie znosi Horego Portiera, uwielbia deszcz, swata, późno chodzi spać i głosuje na Saxona - jak dla mnie bomba
Hmm, tylko... Co to jest prokrastynacja?
A jak się nazywa ten trzyczęściowiec o Dirku? Odpowiedź na pytanie: Pitagorasem, no ba! Zielona gęś :D A Harrego którego nie lubisz? Ja lubię książkę i film, ale filmy nie są podobne do książek, uwierz mi.
OdpowiedzUsuńŻeby było podchwytliwie, nazywa się po prostu "Dirk Gently". Że książka niepodobna do filmu to wierzę - z relacji wielu fanów to wynika (także... Super Informatyka ;D). Zresztą... o wilku mowa - ekranizacja opowiadań o holistycznym detektywie jest tego najlepszym przykładem. A zaszczyt miałam oglądać w całości film - z całą rodziną byliśmy kiedyś zaciekawieni jak to wychodziło z kin. I całą rodziną byliśmy niezadowoleni (pomimo że moja mama takie magiczne fajerwerki lubi bardzo; w ogóle każdy z nas jest inny), a ja się zwyczajnie nudziłam :/
UsuńPóźniej wzięłam do ręki książkę, tak testowo, ale ja nie lubię takiego stylu - ja muszę mieć coś co albo daje po głowie jak u Dukaja (on ci blask na chropowatej ścianie opisze tak, że usiądziesz) albo jak u Douglasa Adamsa (taki sposób opisywania rzeczywistości, że masz co chwilę atak śmiechu). A u Rowlingowej? Rzetelnie i obiektywnie... Nudy.
To ja lecę szukać Dirka i pilnować frytek... Założę się, że wszystkim narobiłam smaku :P
UsuńJeśli pamiętasz, o czym były starsze posty - to się właśnie nazywa efekt "tak zły, że aż dobry". Człowiek chce zniechęcić, a tylko przyciąga.
UsuńAle co tam - poznasz Mangana (ja nie mogę fonetyki tego nazwiska...), a potem powiedz mi, że niby nie przeczytasz książek XD
(Pamiętaj, że do trzech odcinków jest jeszcze pilot z 2010 ;>)
26 year old Web Designer III Derrick Hurn, hailing from Arborg enjoys watching movies like "Time That Remains, The" and Rugby. Took a trip to Catalan Romanesque Churches of the Vall de BoíFortresses and Group of Monuments and drives a Ferrari 250 GT LWB California Spider. sprawdz tutaj
OdpowiedzUsuń