sobota, 7 lipca 2012

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 6 lipca 2012



Po głębszym przemyśleniu zdarzeń z dnia niedzielnego (a właściwie) sobotniego zauważyłam mimochodem (poza tym, że to wszystko generalnie było jakieś dziwne i nie poznaję Makłowicza), że kogoś mi tam brakowało. No bo cała banda detektywów bez ograniczeń czasowych, narodowościowych i... ten... aspiracjowych powiedzmy a jednego konkretnego tam nie było, to jest: nie widziałam go. Nie mogło być tak, że on był, a ja go nie zauważyłam, jako że niepodobieństwem jest niezauważenie kogoś w zielonym krawacie, czerwonej koszuli i takim czymś na głowie, co lepiej wyglądałoby na lampce nocnej, a więc musiało go tam nie być.
Próbowałam dla pewności pytać tamtych SCI'ów czy i dlaczego i właściciela restauracji, ale oni tylko popatrzyli na mnie nazbyt krytycznie, że przecież nie ogarną myślowo wszystkich nazwisk, z boku których spisywali numer telefonu, więc niczego się nie dowiedziałam.


Zapytałam Super Informatyka, o czymże chciałby dzisiaj z mojej strony poczytać. On na to, że akurat zdarzyło mu się namierzyć pewną podejrzaną wieś, gdzie jakoś tydzień temu zamiast deszczu spadł... sok pomarańczowy. Adres jej był, jak to mawiają, mała miejscowość Pierdziszewice...

Odruchowo pomyślałam sobie, że to zwyczajnie ci od tych wozów z beczkami coś pokręcili i zamiast wody polali soku (szkoda, że nie czegoś mocniejszego - to by od razu i wyjaśnienie było gratis :D). Jednakże cała ta misterna teoria legła w gruzach, kiedy kolega uzupełnił, że był to sok w kartonach.
Ciekawe, prawda?

Poleciałam tam więc natychmiast. Nawet bardziej niż natychmiast, bo nie zabrałam już ze sobą szyldu z napisem Jestem superbohaterką. Nie dość, że był nieporęczny, nieopływowy i przez większość drzwi nie mogłam przechodzić frontalnie, to jeszcze mnóstwo ludzi zamiast określać mnie jakże oczekiwanym mianem superbohaterki, to mówili ta od szyldu.
Zresztą co to za szyld, kiedy jest na nim napisana tak banalna, mimo wszystko informacja, a nie ma śladu po tym, jak naprawdę mnie nazywać, czyli AstroGirl. Niestety, wykonanie treści na zamówienie kosztowałoby mnie wiele dukatów, no i trochę by potrwało, zanim artysta wykułby w kamieniu odpowiednią formę.
Zresztą i tak nie miałam nic do gadania, bo zgubiłam go gdzieś przed spotkaniem wielkiej żaby, kiedy spadłam ze schodów.


stąd

Jeśli zdarzy Wam się kiedyś spotkać wielką żabę z niewiele mniejszym szyldem Jestem superbohaterką, powiadam Wam - nie ufajcie jej. Prawdopodobnie chodzi jej tylko o nasze muchy, a nie, jak wyraźnie sugeruje napis, o miłość, prawdę i sprawiedliwość.

No więc poleciałam natychmiast. Tak, wiocha Pierdziszewice pierwsza klasa. Wszędzie błoto, dachy ze słomy na domkach o brudnych ścianach, umorusane świnie, ba! nawet niebo się dostosowało do wszechprzyjętej skórki popielaty z odcieniem śmietankowego brązu*. A pośród tego prosty chłop z widłami uroczy niczym w folderach agroturystycznych.
Przez chwilę konstatowałam, czy zagadnąć świnie czy jego, wreszcie (ponieważ świnie zdawały się patrzeć na mnie zbyt wyniośle) zagadnęłam obiekt bardziej przypominający homo sapiens:
- Dziendobry. Czy to tutaj ostatnio spadał sok pomarańczowy zamiast deszczu?
- Ni, paniucka, żem nigdy soki pomarańcowego ni widzioł.
Na szczęście posiadałam zręczną umiejętność władania tym narzeczem (jednakże tylko dlatego, że przypominało mi jeden z języków używanych w okolicach jednej z gwiazd gwiazdozbioru Skorpiona - co za fart), więc udało mi się pojąć, o czym prawi tubylec i zrobiłam smutną minkę :(
Na szczęście gość był o wiele bardziej rozmowny niż większość odpytywanych przeze mnie świadków:
- Ale żem ostatnio ni widzioł wilu rzeczów, bom wtem w chałupie nie był - prawił miętosząc papierosa w zębach (wyglądającego tak, jakby był kolejnym po chałupie i widłach spadek po dziadku) i tylko patrzyłam, kiedy go połknie. - Jadnako moja mamuśka czas cały obejścia pilnowała i widziała chyba ten pomarańcowy deszcz, co leciał ostatnio. Ja żem dopiro wcoraj wrócił i ino jabkowy deszczyk widział raniuśkio, toć rzecz zwykła.
- Oooo...
No teraz to się ucieszyłam! Akcja się posuwa! Już miałam iść, ale jeszcze jedno mnie zaciekawiło:
- A gdzież to taki rolnik jak pan się wybrał na cały tydzień?
- Toć ino kongres był poprawności mowy polskiej, co najtęższe głowy ojropejsie zaproszali i żem referat wygłoszał.

Poszłam więc posłuchać zeznań jego mamy.
- Wyszłam sobie jak zawsze świniom pyrów narzucić - opowiadała z przejęciem. - I nagle świnia kwiknęła, bo jej karton pomarańczowego soku na głowę zleciał! A potem jeszcze z parę dziesiątek! No to żem patrzała z niedowierzaniem, bo pan Krecik w te-fał nic nie mówił o kartonach z sokiem, a to jeszcze ta promocyjna Costa, co 50% czy ile tam dają gratis, że i ta świnia dostała takich oczu, jakby w coś uwierzyć nie mogła! I ja nawet poszłam potem do telewizora, żeby się przekonać, bo akurat miałam taką nowoczesną technologię nagrywania i odtwarzania w ful-ha-de, i nawet tę świnię zabrałam, żeby już tak nie patrzyła, ale nadal pan Krecik nieugięcie, że pogoda słoneczna i żadnych opadów. Ja mu: Co ty panocku mówisz, jak mi tutaj świni prawie karton Costa nie ukatrupił?, a on na to powtarza ciągle: Nie, pani, żadnych kartonów nasi synoptycy nie zapowiadają!
- No ale... - próbowałam zdobyć jakieś wskazówki. - Nie wie pani, skąd się te kartonu wzięły?
- Ja nie wiem, panienko, skąd kartony się biorą. Czasami wnuczki opowiadają mi, że się je w sklepach dostaje czy w hurtowni, ale ja tam wierząca jestem i to, co mówią, mi się kupy nie trzymo.
No tak pomyślałam. W sumie o to właśnie chodzi w ekonomii.
- Ale one tak po prostu sobie spadały?
- Skąd, panienko, jak po prostu, skoro żem rzekła, że na trzodę chlewną mi leciały - mówiła babka uniesiona. - Zgodnie z wymogami unii ojropejskiej każda świnia ma już własnego psychologa i to się bardzo teraz przyda, ale tej jednej maciorze to jeszcze masażystę trzeba będzie sprawić! - Tu złapała się za głowę.
Miałam nawet przyjemność spotkać się z samą zainteresowaną, tj. ze świnią. Faktycznie, to był ten rodzaj miny, jakby dowiedziała się, że jutro ma kolokwium.


źródła już dawno brak

Świnia jednak nie chciała wiele powiedzieć. Cóż, postanowiłam pozwolić jej się spokojnie uczyć na jutrzejsze zaliczenie, a sama wyszłam na zewnątrz.
Niebo wyglądało w porządku. Poza tym, że wydawało się idealnie dobrane pod kolor rolnika i jego rodzicielki. Ale poza tym normalnie. Chmurki, te rzeczy. W sumie niby nie mogłam tu wiele powiedzieć, bo nigdy nie miałam okazji przyjrzeć się niebu, z którego leci sok owocowy (zwłaszcza w kartonie), ale... to chyba nie takie niebo. Mimo wszystko.
Stałam tak sobie. Zawiał wiatr. Zaćwierkały ptaszki. I cichutko. Jakiś piesek w tle zaszczeknie. Znowu cisza...
Nagle jak nie podskoczę! Przerażający huk, który w jednej z sekund składających się na jego całkowity wydźwięk sprawiał wrażenie, że rozłupał niebo na pół.
Gdzie to było? Gdzieś niedaleko jakby.
Obejrzałam się za siebie, potem jeszcze raz z drugiej strony, potem wykonałam obrót za własną peleryną, potem spodobało mi się, więc powtórzyłam te czynności jeszcze w kilku iteracjach. Źródła dźwięku jednak nie odkryłam. Za to z nieba... zaczęły lecieć kartony z sokiem owocowym!
I to znowu ta promocyjna Costa z gratisem! Nie wiem natomiast, jaki soki miały tym razem smak, bo tego, w przeciwieństwie do poprzedniej informacji, nie dało się wyczuć głową.
No dobra, przyznam się, że po oberwaniu szóstym kartonem miałam już prawie pewność, że są one bananowe.
Ale do rzeczy...
Skąd one lecą? Wydawało się, że z nieba. Coś mi mówiło, że nie bardzo. Przypomniałam sobie o tamtym huku, który odezwał się, zanim zaczęłam obrywać kartonami po głowie. Skąd się wziął..?
Nagle przyszło mi do głowy połączenie faktów.
- Gdzie jest najbliższa hurtownia? - Zapytałam chłopa, który nadal niezmiennie pozował z widłami przed wiatą.
Nakazał lecieć prosto, potem zwolnić przy górach i zrobić krótki piruet w prawą stronę nad doliną. Dalej to już miało być o rzut kamieniem.
Wolałam jednak informację na temat ścieżki bezwzględnej (gubienie się to jedna z moich wielu specjalności), więc powiedział po prostu, że to ten budynek z powybijanymi szybami.

I to wystarczyło - na miejscu byłam szybciej niż większość z Czytelników jest w stanie wymówić słowo Raxacoricofallapatorius. Noooo, tak - macie rację, zabłądziłam. Ale w końcu trafiłam. Akurat na przygotowania do następnego wybuchu!

- A tym razem papayę, weź papayę! - Usłyszałam.
- A jak to smakuje? - Spytał inny głos. Oba wyrażały podobny, acz tajemniczo nieuchwytny stopień nieogarnięcia.
- Pewnie jak papaya!
- Dobra, to niech będzie. I ona jest z... winogronem?
- Nie, to jest czereśnia!
- Aha, to poszukaj z winogronem, bo się łatwiej pestki przełyka...
Stanęłam przed nimi aż podskoczyli (i słusznie - raz ja, raz oni):
- Ej, chłopaki, co wy tu robicie?
Aż pożałowałam, że nie mam lupy. Epicko byłoby ich zapytać per A z lupy do chcecie?
Trzeba będzie jakąś skombinować.
Tak czy siak zapowiadało się interesująco - wreszcie zbliża się okazja, żeby komuś przyłożyć.
- My obchodzimy nowy rok! - Padła tymczasem odpowiedź.
- Tak! Fajerwerki!
- A nie przeszkadza wam, że mamy lipiec? - zasugerowałam ostrożnie.
Jeden już otwierał usta w sposób przygotowany do tego, żeby zacząć tłumaczyć, że to co mają inni, to go nie obchodzi, bo on jest człowiekiem szczęśliwym i zadowolonym, jednak zastanowił się i nieśpiesznie odwrócił do swojego kolegi:
- Ty! Lipiec?
- Lipiec... - Odpowiedział kompan.
- Nie może być!
- A jednak - podtrzymywałam lukając jednak na swój cykajnik, żeby czasem znowu nie strzelić jakiejś mega gafy. A zresztą skąd mam wiedzieć, czy jeden z moich poprzednich mniej lub bardziej pokonanych wrogów nie przyczynił się jakoś do tego, że przewędrowałam się w czasie w którąś stronę.
- A widzisz - dochodzili dalej. - Ja tak właśnie zauważyłem, że to wyjątkowo pogodny styczeń jest...
- Czyli już nie możemy robić fajerwerków? - Zwrócił się do mnie drugi wzdychając.
- No nie. W ogóle odradzam - tłumaczyłam. - Fajerwerki to sztuczne ognie, a nie wysadzanie w powietrze hurtowni z sokami owocowymi!
- Ma pani rację... To troszkę bez sensu.
- Oj tam, tylko troszkę - pocieszyłam.
Oni najwyraźniej dali się pocieszyć:
- To jak? Szczęśliwego 2011 roku, no nie?




____________________
*Dla poczciwego chłopa - kolor szary.

7 komentarzy:

  1. Szczęśliwego, szczęśliwego. U mnie lup dostatek, ale ten dostatek równa się liczbie 1. :) Więc ode mnie lupy nie dostaniesz, chyba, że nie u lupę chodzi, a przyłożenie Z lupy. xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A więc dla ciebie jest to dostateczny dostatek :) Tak, najbardziej chodzi o ten słynny cios "z lupy". Aczkolwiek mniemam, iż niezbędna do jego przeprowadzenia jest lupa :]

      Usuń
    2. Ewentualnie patelnia, bo kształt ten sam. Btw, chcę się pochwalić, że skończyłam "Studium w szkarłacie" i kończę "Znak czterech" :) Nie sądziłam, że Doyle tak świetnie pisał, a tu zaskoczenie - bardzo miłe.

      Usuń
    3. O, patelnia łatwiej dla mnie dostępna jest, więc OK. Mogłabym nawet to opatentować i być jedyną swego rodzaju superbohaterką władającą patelniami ;>
      A Doyle z pewnością jednym z lepszych był. W końcu nie bez powodu ludzie się niegdyś brali za ekranizacje, podczas gdy z pewnością detektywi byli wtedy w modzie i ich nie brakowało ;)

      Usuń
  2. Mogliby gdzieś koło Goleniowa obchodzić Nowy Rok, sok pomarańczowy mi się skończył. Mogłaś im powiedzieć, że Goleniów jest w innej strefie czasowej :}
    Hmm, u mnie lupy w tej samej ogromnej liczbie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ! To że TY żyjesz w innej czasoprzestrzeni, nie znaczy, że cały Goleniów jest w innej strefie czasowej :D

      Usuń
    2. Ale oni nie muszą o tym wiedzieć :}

      Usuń