poniedziałek, 26 marca 2012

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 25 marca 2012



Wygląda na to, że dziś się trochę bardziej rozpiszę. Ale spokojnie - nie o Dirku Gentlym. I nie o Desmondzie. I nie o.......
Dobra, nie ważne.

Dwie rzeczy generalnie (albo trzy, jeśli będę mieć ochotę EDIT: nie, jednak nie). Jedna jest bardzo przyjemna i pośrednio dotyczy Pyrkonu (w temacie którego nie będę jednak nic już od siebie dorzucać, bo opiekuje się nim Myth), a druga jest smutna i nie dotyczy w zasadzie niczego.
Tak wiem, rozstrzał nieprzyjemny, może nawet dziwne, że chcę pisać o obu w jednym wpisie, ale naprawdę żadnej nie umiem czy nawet nie mogę pominąć. I oczywiście nie wiem też od której zacząć.


Niech będzie, że od tej smutnej. Żeby w pamięci została Wam ta późniejsza.

Pamiętacie jak wspominałam, że mamy jeszcze jednego kota, oprócz Kociej mięciutkiej Damy i że dlatego ów pan kot nieczęsto był ukazywany na łamach bloga (nieczęsto... dokładnie RAZ) z powodu swojej niereprezentatywności? Nie mówiłam o tym wtedy dłużej, ale ta trudna do pominięcia cecha brała się z oczywistej sprawy, jaką była różnica wiekowa obu wymienionych kociąt. Ja wychodzę z założenia, że wszystkie koty są piękne. Jednakże tutaj mieliśmy do czynienia z różnicą rzędu... 12 lat, co dla kota jest równe liczbie podobnej do 100. Rózia jest malutka i nawet teraz nie ma jeszcze roku, tymczasem Drapek...
Drapek towarzyszył nam od samego początku, jak zamieszkaliśmy tak, gdzie mieszkamy :) 12 lat, czyli... nie przesadzając równo pół mojego superbohaterskiego życia. Był, towarzyszył, mruczał... no, może nie tyle mruczał, co szczególnie preferował free style w postaci tzw. buczenia - kiedy się go za mocno przytulało, okazywał swój dyskomfort za pomocą dźwięku podobnego do... w zasadzie niepodobnego do niczego. I lubił skórki wołowe - jak był jeszcze mały, to ledwo powstrzymywał się przed tym, żeby wejść na szafkę i ściągnąć wszystkie na dół :] Później już się nauczył i grzecznie czekał na taborecie, aż się je pokroi, co nie znaczyło, że szalał na sam dźwięk noża szorującego po desce - nie mógł przeboleć, kiedy okazywało się, że kroiliśmy cebulę czy coś w ten deseń.
No i oczywiście Drapć spał. Na okrągło, jak to kot. Leżał +- 30 godzin na moim łóżku albo strychowym łóżku, a potem znikał na następne 100 godzin. A jak się mu sugerowało, żeby został, to wtedy było Buuuuu!

Udało mi się nawet znajeźć na komputerze jedno zdjęcie z tamtych czasów (a pewnie i papierowokliszowych mamy niewiele więcej, bo mama, która nie jest superbohaterką, taka robieniu zdjęć niechętna...), kiedy Drapek był jeszcze mięciutki i okrąglutki nie mniej niż Rózia, której wtedy jeszcze na świecie nie było:



Z czasem jednak coś się zaczęło zmieniać. A właściwie wszystko, a nie coś, ale za to po trochu. To maraton na dźwięk deski miał coraz mniej zachwycające wyniki, to jakoś częściej pan kot wchodził na łóżko niż z niego schodził... Za to mruczał ostatnio bardzo często - kiedyś się trzeba było ładnie postarać, a teraz w zasadzie przysiąść się albo pogładzić ręką i traktorek uruchomiony. Budzenia dawno nie było słychać.

Tutaj mam jedno z jego ostatnich zdjęć - kiedy był kotem, który ułożył się wtedy w tak niepowtarzalny sposób, że aż musiałam zrobić mu zdjęcie:


I niestety nie zrobię mu już więcej zdjęć

No ale już już Nie chcę, żeby cały wpis był smutny. W końcu Drapciu miał mnóstwo czasu, żeby się z nami żegnać i żegnać i tak też mrucząco robił, co należy z szacunku do kociego podejścia docenić.



Teraz druga rzecz o zupełnie innym nastroju Jak mimochodem wspomniałam ostatnio w którymś komentarzu*, Super Informatyk pole... znaczy: pojechał do Poznania na Pyrkon. Jak już mówiłam - samym zlotem zajmował się Myth, więc ja zajmę się jedynie wydarzeniami poprzedzającymi wydarzenie docelowe. Otóż, dostałam od niego rano SMSa, w którym oprócz uroczych pozdrowień (Koziołki z Poznania <tryk> pozdrawiają) znalazła się relacja:
Na ulice wyskoczył straszny Lord Error. Zjadał samochody (co gorsza - Valgrind pokazywał, że są definitly lost) i moje tosty. Ale ja do niego: Hej, debuguję ci czwartą linijkę, już po tobie! Obejrzał się, żeby usunąć intruza. Wtedy ja: Żartowałem! i jak mu defroggerem (debugger okazał się za słaby) w podatność...

Wyobrażacie sobie? Nawet na wakacjach i z dala od komputerów dynastia Errorów nie daje mu spokoju - prawdziwy superbohater!

Już zastanawiałam się, jak ta niesamowita walka mogłaby wyglądać, kiedy nagle dostałam zdjęcia od naszego tajnego fotografa... Co, nie wiedzieliście, że ja i Myth mamy własnego tajnego fotografa? Pewno dlatego, że jest tajny Tak szczerze mówiąc, to jest tak tajny, że nawet Myth o nim nie wie! Ale co tam, przedstawię go Wam: oto zdjęcie jego osoby w plenerze, gdzie udaje jedno z drzewek po prawej. Ale ponieważ spodziewam się, że nie jest ono wystarczająco satysfakcjonujące, załączam też zdjęcie z rozmowy kwalifikacyjnej.
No więc - tajny informator odezwał się i przysłał:



Wystarczyło chmurki dorysować - moim zdaniem oddaje to pełnię odwagi i możliwości mojego znajomego superbohatera.
Pomijając, że kiedy próbowałam go pochwalić, zdradził mi w tajemnicy, że gdyby nie on, to ludzie mieliby spokój, bo Lord Error po prostu przylazł za nim do Poznania, żeby mścić się za kumpla, Stefana Terminatora Buga, któremu oberwało się podczas Maratonu RedSky. Aż te errory zdeterminowane...



P.S. I wiecie, co jeszcze mi sie znienacka przypomniało? Że dwa dni temu mówili w radiu, że dzisiaj jest Dzień Windy! A ja zapomniałam Was poinformować! Pomimo że mam dwa dni opóźnienia nie mogłam przepuścić tej okazji i nie złożyć serdecznych życzeń Billowi Gatesowi, autorowi Windy, oraz wszystkim innym, którzy nie przepadają za Linuxem!

____________________
*Jak mimochodem wspomniałam w komentarzu, a zapomniałam wspomnieć bardziej oficjalnie, bo nie jestem dobra w kojarzeniu oczywistych faktów, przez co mało co Mytha ominęłaby okazja spotkania z Super Informatykiem - jeszcze raz sorry, Myth, dobrze, że się to dało naprostować

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz