poniedziałek, 30 lipca 2012

Skeshwacom: Kroniki Komputerowych Światów Eksperymentalnych - 30.07.12

PS. Uwaga, będzie długie. Długo nic więcej nie będzie. Miłego czytania :)


Poczułam na sobie wiele rak. Nie śmiałam jednak otworzyć oczu. Bałam się, że powrócę do spadającej Lady BOOM.
- Veruco! Już dobrze. Jesteś wśród nas. Nie ma cie tam.
Nadal bałam się otworzyć oczy. Najwyraźniej mój organizm też się bał, gdyż postanowił zemdleć. Tak przynajmniej myślę, bo nie nic nie pamiętam.
Obudziłam się z swojej bagażowni. Byłam tak zdezorientowana, że odruchowo otworzyłam oczy. Nie miałam jak tego powstrzymać.
Obrazu, już nie było. Ucieszyłam się z tego.
- Veruco! Już się obudziłaś! - powiedział Sayer wchodząc do pokoju. Właśnie miałem cię budzić. Czas na coś do jedzonka! Idziemy do stołówki.
I nie czekając na moją odpowiedź, nie pytając jak się czuję wziął mnie pod łokieć i zaczął prowadzić przez korytarze.
- Czy poznam innych, takich jak ja? - odezwałam się w końcu
- Nie ma takich jak ty. Jesteś Jedyną Kompatybilną. Zjesz z naszymi pracownikami. Konserwatorami Machiny Skeshwacom, i innymi takimi.
Przełknęłam nerwowo ślinę.
- Jasne.
Szliśmy jeszcze kilka chwil. W końcu dotarliśmy do drzwi z napisem...
„STOŁÓWKA”
Sayer dziarsko otworzył drzwi.
- Witajcie drodzy pracownicy – zawołał – zobaczcie kogo to ja prowadzę!
Miałam chęć go osobiście zamordować. Teraz wszyscy wiedzieli, że tu jestem.
Posadził mnie przy stoliku z jakimś facetem i powiedział.:
- Veruco, to jest Główny Pracownik Przy Skeshwacom. Poznajcie się.
- Hej, jestem Peter Naal– powiedział wyciągając ku mnie rękę. Zignorowałam ja..
- No to miłego posiłku – powiedział Sayer i sobie poszedł.
Przez parę minut siedzieliśmy w ciszy. Gdy podali jedzenie (coś w guście zupy z bananów) Peter spróbował zagadnąć.
- Jak ci się tu pracuje?
Nie miałam chęci rozmawiać, szczególnie o pracy która wykonałam. Siedziałam więc cicho.
- Smakuje ci zupa?
Nadal milczałam patrząc się w talerz.
-Wiesz, że wyglądam jak owłosiona małpa z ogonem syreny i rogiem jednorożca na głowie? - w końcu powiedział. Podniosłam głowę i popatrzyłam na niego z wyrazem twarzy „Jesteś idiotą, idioto.”
- Ok, spoko. - powiedział wesoło– czyli głucha nie jesteś. Teraz trzeba tylko powalczyć z brakiem mowy.
- Umiem mówić – powiedziałam, myśląc że się odczepi. Jakże się myliłam.
Zmuszał mnie do rozmawiania przez cały obiad. Co robiłam zanim tu przyjechałam, czemu tu przyjechałam. Na większość odpowiedziałam „Nie wiem” nie tylko chcąc by się odczepił, ale bo naprawdę nie wiedziałam.
Nagle rozległ się jakiś dzwonek. Wszyscy zaczęli się zbierać.
 - Oho. Druga zmiana. Czas do pracy, moja droga.
- Co...? Nie, ja już nie pracuje. Nigdy tam nie wrócę.
Peter zbliżał się do mnie okrążając stół.
- Wybacz, mi. Mam rozkazy z góry. - rzekł i złapał mnie w za ręce wykręcając je do tyłu.
- NIE! ANI MI SIĘ WAŻ!! - krzyczałam gdy podniósł mnie i powiesił sobie na ramieniu – PUŚĆ MNIE! NIGDY TAM NIE WRÓCĘ!!!
- Proszę, bądź cicho. - próbował mnie uspokoić Peter. Z reszta... jakie to miał znaczenie jak on miał na imię.
Dotarliśmy do Machiny Skeshwacom. Nadal nie przerywałam się drzeć i wyrywać ze stalowego uścisku.
Peter postawił mnie na ziemię.
- Wchodź, proszę. Nie chcę cie tam wpychać. - powiedział spokojnym głosem.
- NIGDY WIĘCEJ!
- Veru... - zaczął, ale w jednej chwili zamilkł gdy dostał kopa między nogi.
Tak! Miałam wolną drogę! Mogłam uciec,.. Tak, mogłam. Gdyby nie to, że wokół mnie zebrali się wszyscy pracownicy tego pomieszczenia. Spomiędzy nich wyszedł Sayer.
- Veruco. Proszę. Wejdź tam. Naprawdę. Proszę. Veruco.
- NIE! Nie mam zamiaru już nigdy uczestniczyć w czyjejś śmierci. Swoją już przeżyłam.
Już się szykowałam by dać i Sayer''owi kopa, gdy poczułam silne ręce łapiące mnie w pasie i wrzucające do dziury w Machine Skeszwacom'u. Kątem oka zobaczyłam słaniającego się z bólu Petera.
- NIE. NIE!!!! - wrzeszczałam gdy zamknęli drzwiczki. - WYPUŚCIE MNIE!
Ale Światło zaczęło już jaśnieć. Nie mogłam stąd wyjść. Zasnęłam.

Zapłacicie mi za to. - pomyślałam – Ja nie mam zamiaru znowu umierać. Albo prawie umierać.
Wybacz nam, Veruco. - przepraszał Sayer - Jesteś za bardzo... jak by to powiedzieć... interesująca. Musieliśmy.
Mogliście mnie zostawić w spokoju.
Veruco, nie wszystko kończy się tak szybko śmiercią. Może teraz twoja wyobraźnia postanowi, że będziesz sobą?
Wątpię – odparłam szczerze
To może im nie mów, że są komputerowi? Tylko że jesteś głosem sumienia, czy coś. Albo w ogóle się nie odzywaj. Przeżywaj ich przygody. A jeżeli coś pójdzie nie tak, zamknij oczy i pomyśl byśmy cię wyciągnęli.
Jasne.
Bałam się. A jeżeli oni specjalnie chcą mnie z powrotem wrzucić do świata z umierająca Lady Boom? Tak naprawdę, nie mają za co mnie lubić.
Dobra, raz kozie śmierć.
Otworzyłam oczy.

 - Hej! - zawołałam – Jak ja za tobą tęskniłam...
Padłam w ramiona Ramony.
- Łusia! - zawołała.
Usiadłyśmy kolo siebie na schodkach dworca, na który właśnie przyjechałam. Po chwili jednak wstałyśmy – okazało się, że w Londynie nie można siadać gdzie popadnie... Musiałyśmy więc przejść do domu Ramony od razu.
-Jak ci minęła podróż? – zagadnęła mnie gdy szłyśmy.
-Nawet, nawet. - odparłam – Trzy przesiadki podczas jednej podróży, to trochę dla mnie za dużo... Ale ważne, że przyjechałam. I że nareszcie się z tobą zobaczyłam. Jak ci się tu mieszka?
Szczerze mówiąc, w ogóle mnie to nie interesowało. Interesowała mnie jedynie Wielka Brytania. Gdy tylko dowiedziałam się, że Ramona z mojej byłej klasy wyjeżdża do Anglii od razu się z nią zaprzyjaźniłam licząc na to, że kiedyś dostanę od niej zaproszenie. I tak się stało – w końcu tu jestem.
Ramona gdzieś tam sobie paplała o tym, że szkoła jest tu fajowa i mają inaczej wakacje i że ma tu nowych znajomych, a ja spokojnie obmyślałam gdzie by się udać w Londynie. Muzeum figur woskowych, muzeum Holmesa, London Eye, Oxford Street...
-Już jesteśmy, Lucy – jej głos wyrwał mnie z rozmyślań.
Stałyśmy przed malutkim, naprawdę stereotypowym domem anglika. Ogromnie mi się to podobało. Weszłyśmy do środka.
Jej rodzice od razu się na nią rzucili, chyba sprawdzić czy żyje. Ramona spokojnie to wytrzymała. Jakby się przyzwyczaiła. Nie sądziłam by ktoś, mógł mieszkać w takim domu na co dzień. Co było oczywiste – nie pomyliłam się.
-Co ty, nie wiesz?! Rodzice się interesują nalepkami na mojej bluzie – same reklamy! Wszyscy naklejają rzeczy w guście „Kibicuj WB jedzac nasze sardynki!” a dziś się to zwiększył bo już dziś jest Ceremonia Otwarcia 30-ych Igrzysk Olimpijskich - Londyn 2012! Nie zauważyłaś jak miasto wygląda, gdy tu szłyśmy? Są zwiększone środki ostrożności, z tego powodu... co jest wielce wkurzające. Nikt na dworcu cię nie przeszukiwał?
No... Teoretycznie, w pociągu obmacywali mnie jacyś ubrano na niebiesko ludzie. Mówili o jakimś „sekiurcie” czy jakoś tak... Nie sądziłam że to jest z czymś związane – to Anglia. Tutaj ludzie mogą robić dziwne rzeczy bez uzasadnienia. Na pierwszym miejscu wśród przykładów stawiam samochodową kierownicę po prawej stronie.
Opowiedziałam o tym Ramonie licząc na gromki śmiech i gratulacje z powodu tak fantastycznego żartu, jednak ona tylko przewróciła oczami. I oczywiście zaczęła wyjaśniać (ona za bardzo lubi wyjaśnić) dlaczego są te kierownice, ale nie chciało mi się jej słuchać.
Siedziałyśmy w jej pokoju do dziewiątej (z przerwą o piątej na herbatkę oczywiście :D ). Zeszłyśmy wtedy na oglądanie Ceremonii Otwarcia. Jednak mama Ramony miała dla nas niespodziankę – postanowiła nas zabrać na ostatni fragment trasy Pochodni Olimpijskiej. Ramona była wniebowzięta, ja trochę mniej, ale poszłyśmy.
Ostatnim fragmentem trasy, jak się okazało była Tamiza – rzeka, która jak się okazało płynie przez Londyn. Stałyśmy na wielkim placu, koło pieszego mostu. Był tam tez wielki telebim na którym można było oglądać, to co działo się na stadionie.
Na początku fajnie było. Okazało się, że 100% ludzi mieszkającym na tym osiedlu, czyli tych którzy tu przyszli jest Polakami. A wszyscy ogromnie „olimpijsko” podekscytowani – Ramona chyba najbardziej – ale potem... Przez 2 godziny stania w miejscu i gapienia się raz na wodę, raz na telebim nic się nie działo. Inni może jeszcze nie, ale ja byłam już potwornie znudzona gapieniem się na maszerujące Czechy w kaloszach, albo Arabów w arafatkach. Postanowiłam zadziałać na własną rękę.
Mama Ramony nigdy nie była bardzo opiekuńcza – nie zdziwiłam się więc, że nie zauważyła jak wymykałam się z placu pod mostem. Ona w ogóle nic nie zauważała, nawet tego że jej córka ma na imię Ramona, nie Romana. Często nazywała ją też Rose.
Szłam sobie, spokojnym Londynem. Musiałam przyznać rację milionom stron internetowych o Londynie – to miasto najpiękniej wyglądało nocą. Wszystko było takie spokojne i ciche, bez hałasów godnych Warszawy w której na co dzień mieszkałam.
Myślałam o wszystkim, i o niczym. O Ramonie, która nadal jest pewnie podekscytowana. pochodami państw, o swoich paznokciach, o tym co tu jest fajne, a co złe... Ten temat przytrzymałam.
Co jest najlepsze... Jestem tu, w Anglii. Chodzę ulicami mojego ukochanego miasta. Jest cudownie.
Co jest najgorsze... Jestem w Londynie od dobrych paru godzin, a jeszcze nie widziałam żadnego Anglika. Rodowitego Anglika.
Myślałam... Myślałam... I szybko postanowiłam, że jakiegoś tutaj znajdę – tak, tu, na tej ulicy – i zaproszę do domu Ramony na herbatkę. Żaden Anglik nie powinien odmówić herbatki.
Ale... Tu nikogo nie było. Szłam już z 20 minut, minęłam nawet dom Ramony i nikogo nie spotkałam. Jak widać w Londynie, ludzie o wiele bardzie interesują się sportem. Spacerowałam więc dalej. Byłam tak daleko, że pomiędzy domami widziałam stadion.
Nagle nad stadionem wybuchł ogrom fajerwerków. Zrobiło się jasno jak... No może nie jak za dnia, ale dość jasno. Przepiękne sztuczne ognie... Wirowały, strzelały, świstały nad stadionem. Dopiero teraz Londyn brzmiał jak Warszawa. Miło było usłyszeć coś tak znajomego, w mieście dość dalekim, od...
Mój filozoficzny wywód o Polsce został niestety gwałtownie przerwany. Ktoś wpadł na mnie w pełnym biegu i wywalił na ziemię. Już miałam zacząć wrzeszczeć na niego by tu wracał i pomógł mi wstać, gdy mój... wywracacz wrócił i wykonał moje nieme polecenia.
Podniósł mnie do góry za łokcie. Spojrzałam wywracaczowi w twarz.
Okazał się facetem. Na pewno Anglikiem. Ucieszyłam się!
-Hello! - zawołałam wesoło z uśmiechem.
-Witaj. Przepraszam, że cię przewróciłam, ale biegam tak już od półtorej godziny i jeszcze nikogo nie spotkałem. Nie wiesz gdzie... – zaczął nawijać jak najęty.
To płynny polski. Czemu? Co to ma być?! To miał być Anglik. Odsunęłam się od niego trochę by się mu przyjrzeć.
Był dość wysoki, z brązowymi włosami w nieładzie. Nosił długi płaszcz, spod którego wystawał niebieski garnitur w prążki. Na nogach miał modne trampki od Conversa.
-Jesteś z Polski? - zapytałam go z wyrzutem.
-Nie. - odpowiedział
-To czemu mówisz po polsku?
-Ehm... - podrapał się po głowie – To długa historia...
-Dobra, nie obchodzi mnie to. Idziesz ze mną – powiedziałam. Złapałam go za rękaw i pociągnęłam w stronę z której przyszłam. Byłam zdeterminowana. Nie jest Polakiem, nada się.
-Ale... Ja się trochę śpieszę – próbował się wykręcić.
-Nie obchodzi mnie to – powiedziałam do niego – Idziemy na herbatkę.
-Ale ja naprawdę muszę... Ehh... No dobra. - w końcu poddał się nieznajomy. No właśnie – nieznajomy.
-Jak się nazywasz? - zapytałam.
-Doktor. - odpowiedział.
-Ale imię, nie stopień naukowy.
-Doktor.
-Po prostu Doktor?
-Tak. Czemu wszyscy się temu dziwią?
-Eee... Nie wiem.

Dalej szliśmy już w milczeniu. Nawet nie przeszkadzało mu bardzo, że ciągnę go za rękaw – dzielnie podążał za mną zgarbiony. Puściłabym go by było mu wygodniej, ale bałam się że mi ucieknie. Na szczęście droga długa nie była i po parunastu minutach byliśmy pod domem Ramony. Spokojnie weszłam z Doktorem do środka – dom był otwarty bo został w nim ojciec Ramony. On był jeszcze mniej ogarnięty niż mama – od paru godzin siedział zamknięty w swoim gabinecie oglądając jakiś serial. Poza tym, byłam pewna, ze widok obcego faceta w domu nie zrobiły na nim zbyt dużego wrażenia.
Posadziłam Doktora na kanapie w salonie a sama poszłam zaparzyć herbatę. Nie bałam się że ucieknie – zamknęłam drzwi na klucz, a jedyny klucz miałam przy sobie. Zamknęłam również drzwi do salonu na zasuwę. Była dość lekka, ale pomyślałam ze przynajmniej usłyszę gdy będzie próbował wyjść.
Wstawiłam czajnik na gaz. I nie mając nic innego do roboty zaczęłam podsłuchiwać co się dzieje u Doktora.
Uznałam, że ma dość ciekawy gust mu zyczny. Podgwizdywał sobie, chyba. W każdym razie wydawał naprawdę dziwny dźwięk, brzmiący trochę kosmicznie. Gdy skończył usłyszałam jakieś łupnięcie jakby coś walnęło o podłogę i jego śpiew (choć brzmiało to jak mowa) „Kurczę, to drewno”. Następnie usłyszałam parę piknięć i Doktor zaczął mówić sam do siebie. Poznałam wtedy jego prawdziwe imię. Nazywał się Rose. Jego rozmowa brzmiała mniej więcej tak:.

- Rose jesteś tam?
Chwila ciszy.

-Oj, przepraszam Ale teraz potrzebuje twojej pomocy.
Cisza.

-Potrzebuje obstawy dla tego niosącego.
Chwilka ciszy.

-Mam przeczucie. Naprawdę. Weź załatw jakiś swoich rówieśników i każ im biec z nim.
Dłuższa chwila ciszy.

-Nie mam zielonego pojęcia gdzie jestem, więc jak masz mnie stąd wyciągnąć?
Cisza.

-Oh, Rose. Jak tylko uda mi się wymknąć to się spotkamy. 
Chwileczka ciszy.

-To będzie trudne. To drewno.
Cisza.

-Wiem, że mam. To do zobaczenia.
I znowu pikniecie.
Dalej już nie mogłam słuchać, bo czajnik zaczął gwizdać. Zalałam herbatę, znalazłam jakieś herbatniki i z tym wszystkim na tacy zaczęłam otwierać zasuwę. Udało się i bez uronienia kropelki z filiżanek weszłam do środka.
-I co? Jest aż tak bardzo źle u mnie? - zagadnęłam stawiając tacę na stoliku. Potem podeszłam do telewizora i włączyłam transmisje z Otwarcia Igrzysk. Nie dla mnie, dla niego – pewnie na to się śpieszył.
-Czego ty ode mnie chcesz? - zapytał Doktor nachylając się do przodu. Zdziwiło mnie ton tego pytania – pytał jakbym chciała go zabić czy coś.
-Niczego. Chciałam tylko wypić herbatę z jakimś Anglikiem. Aty na mnie wpadłeś... Więc wzięłam ciebie. 
Doktor pokręcił ze zdumienia głową...

-Czyli jestem tu przypadkiem? Gdybym pobiegł inną ulicą, to wszystko by się udało? Głupie szczęście...
Sączyliśmy w ciszy herbatę, czasem skubnęliśmy herbatniki. To milczenie było wielce denerwujące, więc chcąc rozładować sytuacje spojrzałam na telewizor.
-O... Już biegną z pochodnią – powiedziałam.
-Ooo... Tak, świetnie... - powiedział.
-Chciałabym tam być... - udałam rozmarzenie. Wolę być tu i teraz! Pije herbatę w Anglii z nie-Polakiem! Jak coś związanego ze sportem mogło by to zastąpić?!
-Oj... Ja też bym chciał... - dodał Doktor.
Znowu zapadła cisza. Piliśmy...
-Wow... Ale to fajne. Siedem osób zapala znicza... Chyba nigdy wcześniej tak nie było. - znowu rozpoczęłam rozmowę znowu wspierając się transmisją z Ceremonii.
-Tak... Pierwszy raz... – zaczął mamrotać.
Piliśmy...
Aż herbata się skończyła.

-Ehm... Pewnie chciałbyś już iść? - zapytałam gdy odstawił swoją filiżankę.
-No... Tak. - rzekł lekko zawstydzony. Szybko jednak dodał – Ale, było miło. Naprawdę... Eee... Bardzo dobra herbata...
-Oj... Chodźmy już. - przerwałam mu. Niech się nie męczy z suchymi komplementami. To ja go porwałam, to ja go powinnam chwalić i w ogóle 
Otworzyłam drzwi i wypuściłam go. Pomknął jak wiatr, nigdy nie widziałam kogoś tak się śpieszył.
Wróciłam spokojnie do salonu pozbierać filiżanki i herbatniki. Odniosłam wszystko do kuchni, i wróciłam do salonu sprawdzić czy czegoś nie zapomniałam sprzątnąć.
Na stole nic nie było. Ale za to w kącie, pod ścianą leżało coś niebieskiego. Byłam pewna, że wcześniej tego tam nie było. Podeszłam i podniosłam tą rzecz z ziemi.
Wyglądała jak długopis. Tylko, że z małą niebieska lampką. Na pewno Doktora! Schowałam go do kieszeni i wybiegłam na zewnątrz. Nie liczyłam na to, że go dogonię, ale próbować zawsze warto.
Gdy przez parę minut biegania między domkami go nie znalazłam, poddałam się. Pomaszerowałam na plac pod mostem.
Tak jak myślałam mama Ramony nie zauważyła, że zniknęłam. Sama Ramona chyba coś podejrzewała, ale odpowiedź że byłam po drugiej stronie placu ją zadowoliła. Mama Ramony stwierdziła, że jej zimno i zarządziła powrót. Ledwo co przyszłam, już postanowiłyśmy wracać.
Dalej wywiązała się naprawdę dziwna dyskusja.
-Ehh... Szkoda, że go tam nie było... - westchnęła Ramona
-Kogo? - zapytałam.
-Doktora.

Co?
-Jakiego Doktora? - zapytałam. Coś dużo tych pytań.
-Głównego bohatera naszego ulubionego serialu sci-fi – Doctor Who. O kosmicie, przedstawiającym się jako „Doktor”, podróżującym w czasie i przestrzeni. Ma super bajery, takie jak wehikuł czasu w budce telefonicznej albo śrubokręt dźwiękowy, który wydaje taki fajny, gwiżdżący dźwięk...- wtrąciła się jej mama.
-Gdzie go nie było? - zagadnęłam, niby to ciekawsko, wracając do wypowiedzi Ramony.
-W jednym z odcinków, wydanych w 2007 roku Doktor ocalił Igrzyska 2012. Facet niosący pochodnię się wywalił, a Doktor podniósł Ogień Olimpijski i dostarczył do Wielkiej Pochodni. - odpowiedziała mama.
-Myślałyśmy, że może tak będzie. Ale pomysłodawcy najwyraźniej nie są aż tak wielkimi fanami Doctora Who. - dodała ze śmiechem Ramona – Oj, co by było, gdyby to było... Szkoda... Chciałabym by Doktor był prawdziwy...
-Ja też... Pogadać z tak inteligentnym i przystojnym facetem...
-Wypić z nim herbatę... - dodałam cicho.
Matka z córką roześmiały się uznając to za świetny żart. Ja jednak zastanawiałam się, czy opowiedzieć ą dyskusję o jego braku Doktorowi. Bo – tu ścisnęłam mocniej spoczywający w mojej kieszeni śrubokręt dźwiękowy – byłam pewna, ze jeszcze kiedyś wróci po to co zostawił.


Dobra – pomyślałam zamykając oczy – Chyba na raz wystarczy.
Poczułam Światło i chwilę później już (tym razem samodzielnie) wychodziłam z Machiny Skeshwacom'u.
-I jak było? - zapytał mnie Sayer.
-Cudownie. - odparłam zgadnie z prawdą – Kiedy ja ostatnio przeżyłam takie przygody! Musicie pogratulować waszym... jak wy ich nazywacie? Światomyślicielom? To to ja z prawdziwą chęcią opiszę!
-Widać, że humor ci się poprawił odkąd niemalże siłą cię tam wepchnęliśmy – rzekł jeden z pracujących obok facetów.
-Oj tak! - zawołałam z uśmiechem – To chyba ciebie kopnęłam, tak? Przepraszam...
-Oj już nic, najważniejsze że teraz jesteś wesoła. Szczęśliwy obiekt testowy to wydajny obiekt testowy.
-Zasługujesz na jeszcze milion kopniaków! Jaki obiekt testowy! Ja?! NIGDY! - zaczęłam wrzeszczeć na niego wszystkimi wyzwiskami które znałam – zaczynając od tych wulgarnych i kończąc na „Ty ZGNIŁE JAJO!” Gdzieś tak w środku mojej „wypowiedzi”, zanim jeszcze zanieśli mnie z powrotem do mojej izolatki usłyszałam jak ten sam pracownik mówi
-Chłopaki, trzeba ja tam wsadzić jeszcze raz...

5 komentarzy:

  1. łał Doktor :D to musiało być wspaniałe

    OdpowiedzUsuń
  2. No i nadal nie upolowała sobie tego Anglika XD
    Ale przynajmniej wiemy, co to naprawdę było z tą pochodnią, że Doctora na Olimpiadzie nie było.

    OdpowiedzUsuń
  3. Szkoda że nie ma już Lady Boom, wydawała się fajna :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może jednak uda ci się ją kiedyś spotkać w jakiejś alternatywnej rzeczywistości i się do nas przyłączy? ;)

      Usuń
  4. Oooo, Doktor :) I 'ty zgniłe jajo!' - ten tekst rządzi.

    OdpowiedzUsuń