Superbohaterskie czyny nie są ostatnio zbyt liczne. Nie wiem, czy można zaliczyć do tego przegonięcie paru delikwentów z monopolowego 4 minuty po oficjalnym zamknięciu, pozbieranie i zawieszenia z powrotem rozsypanego prania pewnej pani (choć zawieszone było na wysokości czwartego piętra, a to już brzmi popisowo), drugie odwiedziny u państwa Starszych i udobruchanie dla nich chomika i poplewienie paru grządek.
Nie, zdecydowanie nie. Zastanawia mnie, co w tej chwili robi poznański Roborobot Automatycznie Robotyczny. A także to, jak zmienia się z walecznego SuperRobota z powrotem do postaci, która mieści się za ladą sklepową, bo tego mi akurat nie powiedział.
Widocznie superdziewczyny na to nie lecą.
A propos latania - może i mogłam go odwiedzić i zapytać wprost i osobiście, ale zważywszy na to, że ostatnio Myth robi wszystko z udawaniem Tytonia i walką z wiatra... znaczy: z chmurami włącznie, to uznałam, że chyba nie jestem ostatnio aż taka potrzebna i pomyślałam, że włączę sobie pierwszy z listy filmów, które ostatnio jeszcze udało mi się ściągnąć. Zwłaszcza, że znowu bolała mnie głowa.
Kto widział film Withnail i ja? Dobra, dobra, starczy, uciszcie te świerszcze, słyszę. Zacznijmy od tego, że moja mama, która (zdecydowanie) nie jest superbohaterką, powiedziałaby, że to smęty i zaczęłaby po pięciu minutach marudzić, co każdy, kto zna gusta mojej mamy wpatrzonej raczej w nowoczesne obrazy pokroju Ciacho, zinterpretuje jako dobry znak. Nie no, nie powiem, że jest to typowy ciężki film "na myślenie", jednak widać od razu, że ci, którzy cenią wyżej oczywistości niż schowane znaczenia, będą oczekiwali czegoś więcej. Ja jednak jestem z tych, którzy nie należą do tamtych i mnie się podobało ;)
Podobała mi się oczywiście para głównych bohaterów (

Pomówmy teraz o pewnej kontrowersyjnej nieco kwestii - czy to jest komedia? Cóż, może nie jest to typowy reprezentant tej kategorii, którego postawilibyśmy obok Killera, czy nawet Notting Hill albo Rejsu, zwłaszcza na dzisiejsze standardy miano to nie pasuje, ale... dla mnie tak, zdecydowanie była to komedia. Może łatwiej byłoby to ogarnąć pod określeniem komediodramat, bo ze względu na "środowisko" i warunki finansowe właśnie nastrój dramatyczny się tu stwarza, jednak... nie jest to nastrój przygniatający. To jest różnica, kiedy odchodzę od ekranu zamyślona, a kiedy odchodzę od ekranu uhahana i z głupim uśmiechem na twarzy na myśl o butach z foliowych reklamówek, zupie... tfu, kawie "jedzonej" łyżką i straszeniu byka. Co prawda z moimi komediowymi zapędami trzeba ostrożnie (ba! ja nawet Zbrodnię i karę uważam za komediodramat), jednak jeśli sceny kierowania samochodem na zasadzie Ja trzymam kierownicę, ale ty patrz na drogę, bo tylko u ciebie działa wycieraczka na szybie, polowania na szczura w kuchni* i wciskania kurczaka do czajnika (jak dla mnie majstersztyk porównywalny z chaplinowskimi tańczącymi bułeczkami nadzianymi na widelce, pomimo że kura ostatecznie nie weszła), to nie są motywy komediowe, to ja nie wiem, co nimi jest :)
Z najpoważniejszych i najbardziej przenikliwych rzeczy zapamiętam sobie ostatni wątek, kiedy Marwood niespodziewanie dostał angaż w filmie (bo oni obaj byli aktorami - zapomniałam powiedzieć). Nagle porzuca wiecznie półprzytomne oderwane od rzeczywistości życie pijackostudenckie, z miejsca poważnieje, ścina włosy (Paul McGann ścina włosy!

No a jak jeszcze przypomnieć o ciągle przewijającym się motywie odpływających w przeszłość lat '60-tych, to tylko głową pokiwać.
Mama skombinowała mi jakieś dziwne żółte spodnie. Skomentowałam to tak:
No, nawet fajne, ładne. Jeszcze brakuje mi do nich takiego kolorowego płaszcza...
____________________
*A jak Dirk Gently boi się otworzyć swoją lodówkę, to się ludzie dziwią.
... DLACZEGO JA WCZEŚNIEJ NIE ZAUWAŻYŁAM TEJ NOTKI?!? DLACZEGO?!? GDZIE JA BYŁAM 22 CZERWCA?!?
OdpowiedzUsuńZacna noć o moim ulubionym filmie, aj.
Ja bym powiedziała - to jest komedia, dość czarna, ale jednak - dopóki nie dojdziesz do finału. Nie zwykłam płakać na filmach, takie produkcje, na których uroniłam chociaż łzę policzyłabym na palcach jednej ręki, a na finałowej scenie tutaj poryczałam się jak dzieciak. Bo ktoś, kto wprawdzie żył smętnie, ale dzielił to menelskie życie z kimś równie porąbanym, nagle zostaje sam. Aż nadto to rozumiem. (A w oryginalnej wersji scenariusza With po powrocie z parku miał wziąć strzelbę, butelkę wina i... nie będę kończyć. Dziękować bogom, że Robinson finalnie wybił to sobie z głowy.)
Ale te wszystkie reklamówki, szczury w łazience, namolny kumpel diler i nadarczywy adorator w formie wujka nawet przy setnym obejrzeniu bawią mnie jak diabli.
P.S. Taki szczegół - angaż nie był do filmu, a do teatru, ale ciii. No i nie nagle, Marwood latał po przesłuchaniach, co w filmie było dość wyraźnie zasugerowane, w przeciwieństwie do Withnaila, który w końcu czuł się zbyt zajebisty, żeby dublować Konstantina w "Mewie"... Sorry, po prostu jeśli chodzi o ten obraz, jestem upierdliwa :P
Nie wiem, moja droga, nie wiem, ale czekałam ;) (Ale że z połowy lipca dokopałaś się aż tutaj to podziwiam i wdzięczna się czuję.)
UsuńHeh, ja na ostatnich scenach jedynie spoważniałam. Takie wdzięczne życiowe smutne zakończenie.
LoL, ten motyw ze strzelbą, to rzeczywiście wiele by skopał O.o
Opf, sorry za omyłkę. Takie przeoczenia to moja specjalność, cieszmy się, że nie było gorzej. Co do tej nagłości - może faktycznie latał i załatwiał, ale jednak się nie spodziewał (tak to odebrałam) i to od razu rola główna. Wiesz, Marwood nie wyglądał mi na cenioną gwiazdę, dla której wizyty na castingach często kończą się jak wyżej. Stawiam, że oczekiwał raczej czegoś jak to, co Withnail odrzucał.
No masz, kura w czajniku mi się przypomniała.