sobota, 7 kwietnia 2012

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 6 kwietnia 2012



Po pierwsze - super ten mytowy robot! Ten kształt, ta postura, te szczegóły, że tak powiem, anatomiczne! Wszystko z maszynek do golenia! Dosłownie jak jakiś transformers! No to się nazywa recykling!
Szkoda, że robot zbyt dosłownie potraktował swoje przeznaczenie i zrecyklował się już dwie godziny po stworzeniu.

Cały dzień trwają przygotowania do świąt, faza: sprzątanie. Przeczytałam ostatnio w kalendarzu żartobliwą radę, że Najpiew kurze, potem odkurzacz, a więc najpierw wszystko powycierałam. Żeby tak nie bolało (bo nie ma czynności dotyczącej gospodarstwa domowego, której nie lubię bardziej) włączyłam sobie Modern Talking. A potem jeszcze Roya Orbisona. Ostatecznie oblecenie całego pokoju zajęło mi 3 strony kasety z Modern Talking oraz półtora Roya i troszkę (bo jedna ze stron nie była od początku). Odkurzanie to już zupełnie co innego - co prawda nie można słuchać, ale za to można śpiewać samemu XD


Myślałam, że już już będę miała spokój i włączę sobie drugi odcinek Dirka Gently'ego, ale wtedy mama przypomniała mi o myciu okna. Otóż jest to czynność stojąca w rankingu nieulubionych rzeczy do robienia niewiele wyżej niż ścieranie kurza, zwłaszcza jeśli chodzi o MOJE okno. Moje okno jest mianowicie tak superbohatersko wyjątkowe, że jego szyby są nieumywalne. Możnaby wyszorować je dokładnie i na zewnątrz i wewnątrz, jednak nic to nie da, bo wszystkie plamy znajdują się w środku*, pomiędzy szybami, jako że okno jest podwójne. Na stronach szyb znajdujących się w moim zasięgu brudu nie ma, gdyż są one przed tym brudem sprytnie zabezpieczone super chlorowanotytanową antypowłoką - tak, nie są odporne na stłuczenia, zadrapania i ogólnie na nic, ale za to się nie pobrudzą. I nie pobrudzą się, co ważne, tylko od strony, którą da się wyczyścić - plamki w środku muszą pozostać. A dlatego muszą, żebym widziała, że jest szyba. Wyobrażacie sobie, co by było, gdybym tak nagle zerwała się do lotu, żeby ratować jakiegoś przystojniaka z płonącego wierzowca na przykład i z roztargnienia nie pomyślała pomyśleć, że okno nie jest otwarte? Znaczy: gdybym tak nie pomyślała i nie otworzyła, kiedy było zamknięte, to potem już by na pewno było otwarte, ale zdecydowanie częściej niż bym chciała. A wiecie, jak to jest z moją percepcją, kiedy szyby są nieskazitelnie czyste...

Tak więc, jak powtórzę, wszystko w moim superbohaterskim domu ma sens.

Posprzątałam, poodkurzałam... A potem przyszło supertajne zgłoszenie od mojej supertajnej sąsiadki:
Ewa! Jakiś palant znowu lata w Gryfinie!

W takim razie odebrawszy to supertajne i rzetelne zgłoszenie chcąc nie chcąc musiałam ponownie odłożyć przyjemności na później i zabrać się za palanta, który lata w Gryfinie :/

Zaczęło się od miłej niespodzianki - facet naprawdę latał, za pomocą sił własnych, tak jak ja, a nie stosując jakieś cudacznie zaawansowane technologie (którym wystarczyło zgrabnie wrzucić płytę instalacyjną Viśty do wejścia na płyty) albo którym się w ogóle tylko wydawało, że latają (którym wystarczyło nie przeszkadzać).
Nieznajomy wleciał zgrabnie na najwyższy budynek w okolicy, tj. na Kościół Narodzenia NMP i powiedział z dumą
- Jestem Cytrynowym Bohaterem - i uczucia pozytywne prysły.
- No żartujesz chyba - palnęłam łapiąc się za głowę i najwyraźniej przerywając mu standardową tyradę na temat wolności, pokoju i miłości na świecie. - Cytrynowy Bohater? Dlaczego od razu nie Różowa Landrynka albo Zielona Gęś? - Podfrunęłam i miałam go już na wysokości wzroku.
- Bo to raczej... tak dla pań... - Odpowiedział nieśmiało. W istocie, musiał być bardzo nieśmiałym i wrażliwym superbohaterem, czy może nawet superzłoczyńcą.
- Tak samo jak Cytrynowy Superbohater - odpowiedziałam natychmiast z rozbawieniem rosnącym liniowo. - Chyba powinni stworzyć jakieś centrum doradztwa dla początkujących superbohaterów... - i nagle przypomniałam sobie. - Ostatnio jakiś koleś bawił się melonami, ale jakoś nie nazywał się Cytrynowy Melon, znaczy: Rycerz... - Dokończyłam z trudem, bo spomiędzy wyrazów coraz częściej wytryskiwały mi bąbelki chichotu.
Melono... Tfu: Cytrynowy Bohater stał sobie, tak jak stał wtedy, na czubku kościoła i najwyraźniej nie wiedział, co powiedzieć. Cóż, w filmach pojedynki herosów musiały wyglądać zupełnie inaczej.
- Może ja ci pomogę - kostynuowałam starając się zrobić coś z tym, że mnie zarzuca. - Mmmmoże... Ty wyglądasz jak... To może... Człowiek Żaba?
Na nowo zaczęłam chichotać. Już zupełnie nie przejmowałam się tym, co on sobie o mnie pomyśli, a także co pomyślą sobie ganiający po dole ludzie oraz dziennikarze.
- Przestań się śmiać! - Powiedział tak, żeby jego głos zadudnił groźnie, ale mu nie bardzo wyszło. - Przybyłem, żeby stoczyć z tobą walkę!
Teraz to już tak parsknęłam, że ledwo widziałam na oczy. I...
Powiem wam, że strasznie wiało. Pogoda była taka, że spokojnie można było puszczać latawce albo nawet: puszczać się na latawcu (niezależnie od skojarzeń), a do tego my znajdowaliśmy się z piętnaście metrów nad ziemią, więc było jeszcze gorzej.
Dotychczas jakoś sobie z tym radziłam, ale teraz muszę już uzupełnić:
Teraz to już tak parsknęłam, że ledwo widziałam na oczy. I nie byłam też w stanie stawiać oporu wiatrowi, tak że zniósł mnie na pierwszy lepszy dach (padło na budynek po 1001 drobiazgów przy przystanku autobusu Jedynki), gdzie oparłam się o jakąś ścianę i chichotałam już na całego.
Gość coś wrzeszczał, ale wiedza o jego istnieniu nie pomagała w uspokojeniu się. Wreszcie po minucie czy dwóch zebrałam się i zerknęłam co tam u niego - zobaczyłam jak rzuca mi ostatnie harde spojrzenie i zlatuje w dół.
Czyżby był tak cwany, żeby wziąć zakładnika? Spanikowałam nieco. Cytrynek jednak szybko rozwiał moje wątpliwości. Wpaść na to - wpadł, ale że wziąć nie znaczy wypytać grzecznie, kto się na to zgadza prosząc uprzejmie, to już nie przyszło mu do głowy.
Nikt nie chciał. Do tego dostał jeszcze od jakiejś pani torebką, a od drugiej - supertwardą bułką z Biedronki, więc wrócił na górę.
Tu zauważyłam jeszcze jedno - poza długą serią różnic, które nas dzieliły, było też coś, co nas łączyło (nie licząc latania). Cytrynek również posiadał pelerynę, której nie potrafił ogarnąć, w dodatku była jeszcze dłuższa od mojej.
Tak więc wrócił na górę, a wiatr skwitował to zawinięcem mu peleryny na głowę. Ja z kolei zareagowałam na to nie inaczej niż dotychczas, w czym peleryna nie pomogła. Ani jego, ani moja, kiedy się tak obciachowo napuszała. On tym nagłym gestem aury się jednak dużo bardziej zmieszał - zaczął machać rękami i ciągnąć materiał w różne strony. Kiedy przestałam ocierać łzy zacieszu z oczu, czekałam, aż po prostu zdejmie ją z głowy, ale się nie doczekałam.
W sumie... wydawał się być taki delikatny i nieśmiały, że chętnie bym mu pomogła i nawet przeprosiła, ale ludzie u dołu byli już najwyraźniej zniecierpliwieni (Ej! Ruszaj się! Na YouTube jest ograniczenie 10 minut!), a dziennikarze domagać się sensacji, więc jedynym, co mi pozostało, było zawinięcie Cytrynka bardziej w jego obszerce ciuchy i zaniesienie do najbliżej stojącego radiowozu...

W zasadzie jedyne co dzisiaj zrobiłam, to przeczytanie opowiadania Vampirci. Ale warto było, poszło jej jak nigdy wcześniej! Nawet chętnie coś o tym napiszę, ale już nie dzisiaj. Z oglądania Dirka Gently'ego także nic nie wyszło, przede wszystkim dlatego, że zasnęłam w połowie komponowania wpisu i godzina pooooszła...
A adamsowa książka, którą wczoraj czytałam, była spoko - oczywiście, jak i w poprzedniej części przez pierwsze 15 stron prawie nic się nie dzieje :)

A, i jeszcze: W sobotę o 20:00 na Polsacie bombowa animaja Klopsiki i inne zjawiska pogodowe :D Uwielbiam tamtego naukowca.



____________________
*w ten sposób moje okno stało się zaprzeczeniem praw Murphiego, które gwarantuje, że jeśli czyścisz jedną stronę okna, to brud jest z tej drugiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz