Pisałam, że recenzja do ISET będzie nie dzisiaj, więc teoretycznie mogłaby być dowolnie kiedykolwiek, ale że się ostatnio rozleniwiłam, to się uprę i będzie dzisiaj w sensie DZISIAJ. O.
Zacznijmy od tego, że nigdy nie rozpisywałam się szerzej, o czym ów opowiadanie (opowiadanie, nie fanfik, co być może warto podkreślić), jest - to seria przygód czworga (a potem nawet pięciorga) członków tajnego programu naukowo-kosmiczno-wojskowego ISET (w rozszerzeniu: International Space Exploration Team), którzy latają po Wszechświecie badając jego mieszkańców i przy okazji dowiadując się co nieco o sobie nawzajem.
No właśnie - fabuła jest zdecydowanie tajemniczo sztampowa i przyznać należy, że przez długi czas nie potrafiła z tego wyjść. Pojawiały się niesnaski z dowódcą, odkrycia mniej lub bardziej przyjaznej astroflory, testy nowych urządzeń oraz zacieśnianie nowych znajomości, czyli w zasadzie nic co mogłoby zaskoczyć wśród takiej załogi. Aż pewnego razu...
Zaczyna się niewinnie. Drużyna wylizuje rany po nie tak dawnym spotkaniu trzeciego stopnia z lokalnym szablozębnym nosorożcem, a także walczy ze wzajemnymi rozczarowaniami, kiedy pojawia się nowa misja - mała niepozorna planetka, która przeczy wszelkiej wiedzy, jaką do tej pory poznali*...
Już od pierwszych kroków na obcej planecie sprawa budzi mój pozytywny niepokój i zainteresowanie. Co zaskoczyło także mnie, bo nie udaje się to ani dzikim zieleniom drzew, ani wizjom szarotechnologicznych miast przyszłości. Może dlatego, że one wszystkie wbrew pozorom zwiastują to samo? Odpowiednio: ganianie za dzikusami (którzy przeważnie niezwykłym trafem zostały już przez kogoś nauczone angielskiego) oraz spotkanie z superinteligentną cywilizacją czytającą w myślach i dziwiącą się, że na innych planetach ludzie marnują mózgi dla miłości? Tu nagle pojawia się coś zupełnie innego - cukierkowe skały i życie rodem z bajki Disneya. Ale jedynie życie nieinteligentne - żeby spotkać jedynego myślącego mieszkańca planety załoga ISET musi iść jeszcze dalej i wyżej, na wyspę unoszącą się w powietrzu.
Nawet sam esej recenzyjny nie wychodzi mi jak powinien - struktura opowiadania jest taka, że szok pojawia się nie raz, ale wielokrotnie, nie pojawia się jeden punkt kulminacyjny, ale akcja zaskakuje na każdym kolejnym akapicie. Zwykła, choć dziwna wycieczka, zmienia się stopniowo w zdumienie, zdumienie zmienia się w wątpliwości, dalej na samym końcu: w przerażenie. Nie, nie mówimy tu o żadnych potworach czy morderstwach - to jest najgorsza tandeta, która mnie nie rusza. Tu pojawia się coś dużo gorszego - dostęp do wiedzy, której człowiek nie jest w stanie sprostać i której nigdy nie powinien poznać. Szybko stanęły mi przed oczami motywy z montypythonowskiego Eryka Wikinga i końcówki Autostopem przez galaktykę - motyw spotkania z kimś, kogo ludzkość wyobrażała sobie jako kogoś innego, kogoś majestatycznego, nieodgadnionego, o nieskończonej dobroci i odpowiedzialności, idealnego - no co tu kręcić, z Bogiem. Z Bogiem, który nagle okazuje się być kimś nie mniej ułomnym niż oni sami, omylnym, myślącym o własnych interesach, nieporadnym, podlegającym komuś, a w tym przypadku nawet ukaranym. No właśnie - spotkanie z Bogiem czy z bogiem? Nie sądziłam, że moja znajoma postawi czytelników przed takim problemem. Czy wystarczy, żeby ktoś był "stwórcą", projektantem naszej ewolucji i przeznaczenia, żeby można było powiedzieć, że to jest właśnie ten, dla którego budowaliśmy światynie? Czy może nie mamy nic przeciwko takiemu stanowi rzeczy, dopóki nie trafi nam się spotkać z projektantem twarzą w twarz? Bo przecież nikt chyba nie powie, że Bóg (prawdziwy, przez duże B) to tylko ten, który troszczy się o nas z góry i dba o nasze szczęście - doprawdy ktoś się o nas troszczy? A może tylko przeganiamy myśl, że stworzył nas ktoś niedoskonały, egoista, który już o nas nie pamięta? Po dobroci się oszukujemy? A może znaczenie ma tak naprawdę coś innego? Jak to jest..?
Nie wiem, czy Vampircia będzie umiała zahaczyć o któreś z tych pytań, nie wiem nawet, czy zdaje sobie sprawę, że ma teraz taki obowiązek. Jednak raz już mnie zaskoczyła - kiedy już myślałam, że zakończenie pierwszej części nie wniesie nic nowego, że nieodgadniony Monus jedynie zagada się z nimi lub poprosi o pomoc, koleżanka odgaduje moje myśli i wybiera najlepiej jak może - z planety nie można uciec.
Dokładnie - podobnie jak nie można uciec takiego problemu...
I jeszcze to:
Nie stworzyłem waszej planety, ani nic z tych rzeczy. Ja tylko pchnąłem ewolucję w odpowiednim kierunku. Nie przejmujcie się tym, możecie dalej kultywować wasze wierzenia
Jak dla mnie bomba. Wielki Brat jest pod wrażeniem.
Teraz coś dla tych, który mają ochotę na coś dobrego oraz blender - przepis na sorbet owocowy od superbohaterki Kitiny. Składniki:
- kiwi;
- cytryny;
- truskawki (w wersji minimalnej 3 sztuki, ale duże);
Sposób przyrządzenia:
Wrzucić do owoce do blendera, zmiksować, wyjąć i zmrozić. Sorbet gotowy.
Można przystroić liściem selera.
Smacznego! :)
A teraz wracamy do jutrzejszych świąt:
Jajeczko w prezencie od MacG w stylu Doctora Who:
Kilka jajeczek od Kitiny w stylu Gry w życie:
Ładna piosenka zaskakująca przypominająca mi (także wokalnie!) styl Pet Shop Boys (choć teledysk znów poszedł w ciemno):
____________________
*wytknę jej, że wiedzę się zdobywa, nie poznaje, ale to później.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz