czwartek, 12 września 2013

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 12 września 2013, czyli tydzień po... [część II]



[Widzę, że koledzy superbohaterowie pozostawili mi bloga pod wyłączną opiekę. Nie, to nie mogło się dobrze skończyć.]

Taka wymiana zdań swego czasu była:
SuperInformatyk: Ja kiedy jechałem w góry, to się bałem, że nagle przestaną być takie nierzeczywiste, że staną się realnym miejscem, a nie tajemniczymi, latającymi wyspami.
Ja: Ja się boję, że oni nie przestaną być dla mnie nierzeczywiści.
SuperInformatyk: Kiedy ja jechałem na koncert Katie Melua, to dopchałem się do głośnika i wystarczyła mi świadomość, że ona jest tam zaledwie 20 metrów ode mnie
Ja: Ja się boję, że tyle właśnie będzie musiało mi wystarczyć, a nie wystarczy...
SuperInformatyk: To już chyba nie mam porównania z górami ani Katie Melua - po prostu cały czas mi mało tych pierwszych
Ja: A tego drugiego?

Tak się czułam jeszcze wędrując w poszukiwaniu restauracji w Oliwie. Znaczy: nie wiedziałam właściwie, jak. I w sumie w pewnym momencie pośpiech (który około 1800 się pojawił, bo co też oni tam będą robić przy otwarciu, i do samej o 2000 nie ustawał z powodu zachcianki z bieganiem nad morze) dobrze mi zrobił, bo przestałam się wreszcie zastanawiać, czego nie będę miała, i marudzić, jakby to mogło być w jakiś innej, idealnej wersji wydarzeń, a zaczęłam się zachowywać jak normalna fanka (jaki oksymoron uroczy) wgapiająca się w scenę (czy też miejsce, gdzie oczekiwała, że ona będzie) w oczekiwaniu na swego idola swoich idoli (opanuj się wreszcie, kobieto, ich tam jest DWÓCH!).

Wyglądało na to, że byli krztynkę spóźnieni - ja na pewno co do minuty punktualnie nie przybiegłam i ich jeszcze nie było. Znaczy: w sensie, że nic się nie działo. Z tym, że dokładnie nie wiem, bo zamiast cyferki na zegarku obczajałam rozkład widoczności na tych balkonach, na które przyprowadził mnie bilet. Doszłam do wniosku, że najlepsza jest nie tyle z miejsc siedzących rozchodzących się łukiem jak w greckim teatrze, a z pozycji półwiszącej na barierce (od strony siedzeń, ma się rozumieć), która jak mi się zdawało, już wkrótce miała mi być bardzo bliska...

Światło zgasło niezapowiedzianie jak w kinie. Łatwiej było mi zauważyć to niż zmianę muzyki, która może nie była aż taka subtelna, jednak nadal nieprzekonująca dla moich uszu, które w ciągu ostatnich dwóch godzin zdążyły się uodpornić na wszystko, co zawierało w sobie więcej tzw. łupania niż treści. A takie właśnie było Axis. Przyglądając się tym, co w międzyczasie zaczęło się wyświetlać na, jak już wiedziałam, ekranie, czyli pędzącym kolorowym tunelom i przewijającym się paskom i okręgom, stopniowo, pojedynczymi kombinacjami dźwiękowymi, zaczęło docierać do mnie, że to jednak jest naprawdę ich. Ale coś całkowicie instrumentalne, bez żadnego tekstu? Bo szybko zrozumiałam, że tutaj nie mam co na niego liczyć. Kiedy jednak po całkowiecie abstrakcyjnym tunelu zaczęły się przechadzać dwa animowane kontury, przypomniałam sobie już kompletnie, na czyim koncercie jestem i przyszedł czas na wprowadzenie trybu półwiszenia w czyn...

Po Axis... muszę przyznać, że plan dokładnego relacjonowania piosenka po piosence nieco mi się skomplikował, bo jak widzę teraz po liście (którą dałam Wam do podglądu na dole nad zdjęciami, a którą wtedy nawet nie wiedziałam, że mam, zresztą: po co komu spoilery?), to One More Chance było przed Opportunities, a nie odwrotnie, w dodatku gdzieś z pamięci usunęło mi się Memory of the Future, które gdzieś tam było, ale nie wiadomo gdzie. No ale czego ja chcę od siebie oczekiwać przy One More Chance* i Opportunities? Byłam w stanie tylko wydzierać się na refrenach i gapić w kolorowe obrazki. O ile do tego pierwszego mieliśmy wariację na temat motywu główek, które oni bardzo lubią, a które mnie specjalnie jakoś nie ruszają, o tyle na punkcie ilustracji do piosenki o pieniądzach po prostu oszalałam - para tańcząca na tle przewijających się wzorów i schematów matematycznych! Szkoda, że na zdjęciu (też poniżej, zaraz pod listą) za dobrze tego nie widać (bo jak para tańcząca, to się rusza, niestety), ale to było po prostu genialne! I've got the brains, you've got the looks... Let's make lots of money... Takie coś wymyślić byliby w stanie tylko oni albo ja :3

W utrzymaniu chronologii wydarzeń nie pomogło to, że w pewnym momencie biały kwadrat-ekran (żeby nie powiedzieć kurtyna) nagle się podniosła... I zobaczyłam ten malutki, naświetlony do bólu, ubrany w czarne kolce punkcik, który (jak słychać było po dzikiej euforii znajdującej się bliżej publiczności) nieuchronnie musiał być moim Neilem Tennantem :D


stąd
Serio, to naprawdę były kolce!

No, tak że jeśli chodzi o Memory of the Future, to bardziej przeczytałam niż usłyszałam, że było. Z drugiej strony wiem, że nie oszczędziłam sobie w tamtym czasie obserwacji na temat tego, że jak tak dalej pójdzie (albo i bardziej, bo co jeśli takie What have done to reserve this albo Can you forgive her? się trafi?), to właściwa strona barierki może przestać być dla mnie taka oczywista, podobnie jak metry dzielące mnie od sceny nie tylko horyzontalnie, ale i wertykalnie.
Kiedy więc jakoś doszłam do siebie po odurzającym It's taking me all of my life to find you... i zauważyłam, że następna piosenka zapowiada się bardziej melancholijnie, zabrałam się za kombinowanie, czy nie dałoby się dostać na dół jakimś mniej drastycznym sposobem. Wybrałam się do drzwi (oczywiście jako jedyna stojąca, ale co tam, superbohaterki mogą), przy nich stał ochroniarz...
Ta, już widzę, jak mnie puszcza na dół, do tych droższych sektorów burknęłam na siebie. Co potwierdzał jego brak oporu, kiedy zabrałam się za drzwi. Których oczywiście nie mogłam otworzyć.
No to... się go pytam:
- A tam na dół to już pewnie nie można zejść?
- Oczywiście, że można - uśmiechnął się pan ochroniarz i pomógł mi przepchnąć drzwi. Bo ja je oczywiście, jak ta blondynka, pchałam nie w tę stronę, czyli do siebie, a nie od siebie.
I z tą radością, że faktycznie będę bliżej, fruuu! po tych zakręcanych schodach, po tych szarych pustych korytarzach.
A w tle co? Oczywiście przyciszone ścianami You are my brother... I'm really gonna miss you...
Przeciągając następne drzwi poczułam jeszcze obawę, że to nie może być takie proste - na pewno ten sektor 190zł jest odgrodzona barierką nie tylko od strony sceny, ale i przede wszystkim od drzwi, że na pewno tylko tracę czas. Przecież organizatorzy nie byliby tak głupi, żeby pozwolić osobie z najtańszym biletem wleźć do dwa razy droższego sektora!
Prawda?

Nie, wcale nie weszłam do dwa razy droższego sektora za 190zł. Skąd. Weszłam od razu do dwa razy droższej Płyty A.


Byłam mniej więcej tam, gdzie wskazuje ta bordowa.

No i w tym momencie proszę o wybaczenie moich kochanych muzyków - nie dość, że nie zarobiliście na mnie ani złotówki na płytach, to jeszcze okradłam was z 91 złotych. Powinnam się schować pod ziemię, a nie pisać o tym posty.
Na swoją obronę mogę powiedzieć, że to organizatorzy ERGO ARENY sprowadzili mnie na złą drogę! Przynajmniej w kwestii tego drugiego.

Nie muszę chyba długo tłumaczyć, że wtedy jednak procesy myślowe mojego mózgu działały na nieco innej zasadzie i po dostaniu się na środek sali, rychło i tego zaczęło mi być mało... Nie od razu wszakże, bo na mojej drodze stanęło Integral, która idealnie komponowała się tylko z tym, co aktualnie zaczęło dziać się ze sceną...
Wiecie, nie komentowałam dotąd artykułów ze skanowanej gazetki, tymczasem nie wszystkie zdjęcia pochodziły z innych, dawniejszych tras koncertowych. Takie na przykład z Muzyka, lasery i konfetti... Serio, to naprawdę tak wyglądało. Kiedy już w miarę zadomowiłam się na dole, okazało się, że choreografię przejęły stworzenia rodem z mitologii greckiej tańczące w rytm tego, co akurat grało. Ehe, no dobrze, Neil, tym razem przegiąłeś pomyślałam z tym rodzajem wyrozumiałości, którego u siebie niecierpię, bo... tak naprawdę to nie jest wyrozumiałość. Takie cudowanie na siłę bez przekazu, byle bardziej ekstrawagancko? Nie, proszę, tylko nie wy...
Chwila obaw, do końca piosenki, a potem... Ta, Moffat widział kiedy prawdziwy trolling. Puszczenie po tej szopce I Wouldn't Normally Do This Kind of Thing to był dopiero trolling!!!
If people say I'm crazy, I tell 'em that it's true
Let them watch with amazement
To zawsze słychać w tej piosence najgłośniej. Widzicie, zrobiłem coś tak idiotycznego, bo jestem totalnie stuknięty, mam wrażenie, że ma tu pośrednio autor na myśli, jak nie bezpośrednio. Piosenka sama w sobie trochę sztywna, nie najładniejsza, ale już wiem, że są do niej bardzo przywiązani, i wiem, dlaczego. I tylko brechtałam się, patrząc na tę ich wielkie srebrne rogate maski. No dobra, nie tylko. Bo krok Tennanta jakoś często wtedy przypominał to, jak Szósty przeszedł się za plecami Clary w The name of the Doctor...
Tak, to mniej więcej wtedy zaczęłam poświętać większą część uwagi zdecydowanie zbyt obszernym przerwom między prętom w barierce.

Na szczęście dwie kolejne piosenki nie były na tyle dobre, żeby zachęcić mnie do przypuszczenia szturmu na ogrodzenie. Nie - były na tyle dobre, że zapomniałam o ogrodzeniu, zapomniałam o tłumie, o... No Suburbię to chyba każdy zna, tak jak It's a sin i Domino Dancing, bo akurat załapała się do pakietu tych pięciuset piosenek, które radio wałkuje bez przerwy. Ja akurat myślałam, że już z niej wyrosłam. Ta, tak z niej wyrosłam, że jak tylko udało mi się ją rozpoznać po pierwszych dźwiękach, to oczywiście darłam się najgłośniej w okolicy. I że nawet nie mogę sobie przypomnieć, co się wtedy pojawiało na ekranie. Chyba dwójka gości skakała sobie fotoszopowo po pionowej ścianie, naprawdę nie jestem pewna... To było fajne. A potem było... Aż mnie zatkało, że właśnie ta piosenka spośród tak wielu, tak wyjątkowa dla mnie, a tak niespotykana nigdzie... I'M NOT SCARED! I'm Not Scared było! Po prostu nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę! I jeszcze te błyskające zielone i niebieskie lasery..! No ślicznie było...
Tylko tak się ludzie dziwnie oglądali, jak śpiewałam razem z wokalistą. Co, miałam im wydruki zwrotek przynieść..?

Znowusz dwie kolejne były raczej przerwą na przyglądanie się akcjom na ekranie i pod ekranem, zwłaszcza że przy którejś z nich Neil i Chris pojawili się na scenie z czymś na głowie, co przypominało szklane dyskotekowe kule, dzięki czemu, po celowym nakierowaniu na nich laserów, wyglądali jak latarnie... W ogóle muszę wreszcie zwrócić Waszą uwagę na to, co pod względem pozaakustycznym ta dwójka wyprawiała - w ciągu całego koncertu ze trzy razy zmienili nakrycie głowy, garnitur (plus to kolczaste) chyba ze cztery od czarnego przez srebrny po pomarańczowy, do tego dochodzi jeszcze motyw z prześcieradłem w Love etc., do którego zaraz dojdę. Niektórzy mówili, że dwie godziny mało. No ale sorry! Więcej niż dwie godziny to może sobie śpiewać Doda na playbacku, która poprzestaje na jednych ciuchach, że o wieku nie wspomnę... I o supporcie, bez którego to czasozapychacza żadna szanująca się "gwiazda" XXI wieku przecie obejść się nie może. Przecież ja ostatnio nie widzę gwiazdy (gwiazdy muzyczne to mało kiedy widzę w ogóle) śpiewaków, przed których występem nie trzeba znosić jakichś grajków, konfenansjerów czy zwyczajnych spóźnień.


Nie no, kocham tę fotkę.

Ale wracając - to było jednak naprawdę show. Jak sobie przypomnę takiego Szymona Wydrę czy nawet Myslovitz (nosz i znowu o kimś innym muszę pogadać), to jak przychodziła piosenka, którą lubiłam mniej, to mogłam z nudów zasnać na stojąco. A tutaj? Jak mi się piosenka nie podobała, to nawet nie pamiętam, że była. Częściowo jest to spowodowane tym "znaniem się", o którym już było przy okazji A Face Like That, ale z drugiej strony takiego betonu jak Invisible nie jestem w stanie w domu dosłuchać do końca! Niezmiennie powolne, bez typowych dla nich skoków melodii i słodko-gorzkich kombinacji, bez niczego właściwie. A tam - po prostu jej nie było. I OK.

Potem - kolejna para. Taka sympatyczna. Uogólniając, bo Somewhere to nawet więcej niż sympatyczne, choć na taki pisk jak dostało chociażby One More Chance, nie mogło liczyć. Living za to odbiło mi się śmiesznym labelem Fajne to jest, tylko co to do licha było? Bo Living słuchałam dotąd zaledwie kilka razy wraz z dwoma czy trzema innymi utworami, które rok temu załapały się do akcji promocyjnych płyty Elysium. Ale jednak poznałam. Ale poznać i nucić jedno słowo w refrenie to nie to samo, co jechać słowo po słowie takiego niepozornego Somewhere, przy którym już można się mimo generalnego spokoju piosenki całkiem nieźle powydzierać. Z drugiej strony, jak ją słucham teraz (tak, większość odsłuchuję sobie teraz ponownie raz za razem ;) ), to czuję, że ma w sobie coś podobnego jak Fugitive, która swoją eterycznością nadała dla mnie nastrój całemu koncertowi.

Jak mamy taki Szczecin, jakieś Eska festivale czy jakieś coś, to barierka (tak, znowu będzie o barierce) ma szczebelki chyba co mniej niż dziesięć centrymetrów, gęściutka drabinka innymi słowy, nie do przejścia. A tutaj walnęli jedną linię poprzeczną w poziomie i nic poza tym - chyba żeby mnie szczuć! Gdyby chociaż jacyś ochroniarze jeszcze gdzieś w pobliżu stali - przy innych wydarzeniach zawsze miałam co najmniej jednego pod ręką, nieważne, gdzie bym stanęła. A tutaj? I've seen any. Okazało się jednak, że tu na pierwsze miejsce wysunął się problem zazwyczaj znikomy - ludzie przy barierce. A nawet - ludzie przy ludziach przy barierce X) Serio, gdybym była chamem (superchamem?), to bym się przecisnęła i wlazła do tego Golder Circle, nawet jakby mnie mieli wyprosić. Ale tak to mi się tej barierki nawet nie udało ręką sięgnąć, co jednak świadczy o tym, że faning tego wieczoru nie był taki zły

A wracając... Przyznam się, że jeśli chodzi o nowe (w kontekście starego, które lubię) i to nie ma znaczenia, co, to podchodzę trochę po macoszemu. Trochę z lękiem, niechęcią, brakiem zaufania, jakby mnie miało co ugryźć i z nowymi piosenkami Pet Shop Boys to samo. Może Memory of the Future było w miarę, ale Integral i Invisible nie były i w ogóle ja tych piosenek posłucham, ale na pewno nie będą takie super, jak te dawniejsze. Aha. A potem przyszło Thursday X) Dość powiedzieć, że zapamiętałam ją z dwóch cudownych cech jako dwie piosenki - z których jedną bardzo się ucieszę jak rozpoznam, a drugą muszę znaleźć bezwzględnie. Możecie sobie ją nawet od razu włączyć - tak, to ona czeka na dole ;) Na opis generalny tego, co działo się na koncercie, na wierzchu musiała być właśnie ona, żadna inna tak nie przyciągnęła mojej uwagi, nie była tak barwna, tak bezczelnie radosna, przy żadnej innej głos Tennanta nie brzmiał tak... tak zadziornie...
It could be now
It could be tomorrow
But it's not over over over
Zanim jednak w refrenie zabrzmiał zadziornie, to tutaj, w tej ostatniej linijce, zabrzmiał, jak to od razu nazwałam, jak sygnał alarmowy. I to była ta cecha, po której jechałam w pociągu z myślą o odnalezieniu wyłącznie tej jednej, jedynej piosenki.
Z tą drugą cechą natomiast sprawa była o tyle skomplikowana, że deklasowała ona nawet tę poprzednią, ale... wiedziałam od razu, że nie jako sam fragment piosenki, nie jako dźwięk... To trzeba było widzieć, kiedy Neil nagle stawał wprost do widowni i z fantastycznym uśmiechem, unosząc lekko ręce, wyskakiwał z Come on. Why not? Tak genialnie spokojnie, że ścinał z nóg...
Zresztą słychać to na tym zalinkowanym pliku, bo to live, choć z jakiejś innego miasta tego tourne. Słychać i jego i euforyczny wrzask widowni - właśnie na tym kawałeczku.
Przez te dwa wyróżnione elementy zawsze jak głupia zapominam (no jeszcze przez poniedziałek włącznie!), że od 3:26 zaczyna się 50-sekundowe coś, za które najchętniej bym komuś wtłukła. Bo to jest jedno jak Neilowi jakaś inna piosenkarka robi pogłos albo Chris dorzuci basem dwa słowa, a co innego, kiedy mi się jakiś cudak wciska jak dograny w Movie Makerze :q Dobra, widziałam wtedy jak sobie Tennant potańcowywał (!) chwilami przy tym czymś. Ale to jest prawie jedna piąta piosenki..!

Gdybym nie wyciszyła końcówki Thursday w Audacity, to i w nim byłoby słychać, że zaraz wchodzą zdecydowane uderzenia Love etc.. Wspominałam coś o prześcieradłach. No bo obaj panowie zniknęli na moment (nie pierwszy raz, jak już mówiłam), a po tym momencie dwójka tancerzy (tak, tych z tymi czaszkami na głowach na początku) obróciła stojące od jakiegoś czasu na scenie bryły tylną ścianą do przodu i ukazała właśnie nasz duet przyczepiony prześcieradłami do owej ściany, tak że tylko główki im wystawały. Cóż, ekstremalna piosenka wymaga ekstremalnych środków - w końcu tego, co wyczyniało się w teledysku, a co było podobne raczej do gry komputerowej, bezpośrednio zrealizować się nie da... Za to da się zrealizować wyświetlanie wyginających się postaci w miejscach, gdzie powino się mieć ręce, nogi i całą resztę :) I nawet ciekawie to wyszło.

Kolejna piosenka-pausa, której do teraz włącznie nie jestem w stanie ciepło przyjąć, a potem... Heh, jak miło było nie wiedzieć, co będzie dalej i co pięć minut fundować sobie kosmiczną niespodziankę - RENT! Moje niesamowite Rent, po poznaniu którego w zasadzie zaczęło mi przy nich odbijać na serio. I tak już zostało. Chyba nawet zdjęć nie robiłam - jak przy słabych piosenkach pada u mnie słyszalność, tak przy tych najlepszych oczy zaczynają olewać sytuację. No przynajmniej w kwestii amimacji, bo za źródłem dźwięku wodziłam wzrokiem niestrudzenie ;D

Jeśli jesteście na bieżąco ze zdjęciami, to teraz powinniście zobaczyć wizję czegoś podobnego do układów scalonych - najpierw wyróżnianych jako pojedyncze żółte kontury, które chwilę migały w tę i z powrotem, żeby potem zmienić się w jednolite tło dla... czegoś, czego na zdjęciach zupełnie nie udało mi się uchwycić. Lepiej zobaczyć to samemu na przykład tu albo tu - w obu gratis z paroma poprzednimi piosenkami (pierwsze zaczyna się aż na prześcieradłach :3 ). Zmieniające się na ekranie obrazy roślin, rozkwitających pąków, kolorowych do przesady kwiatów, a na tym bardziej fioletowym zdjęciu "widać" motylka. I w sumie lepszej ilustracji do tej piosenki nie dało się zrobić, ona właśnie jest taka jak te kwitnące kwiaty i motyle.

Co mogę powiedzieć o pięciu kolejnych utworach? :) No najbardziej to, że miałam nadzieję, że skończy je przed dwudziestą drugą, bo przecież w trakcie nie wyjdę X) Zerkałam co prawda na zegarek i takie tam, ale... It's a Sin mnie nie wnerwiało tak jak przeważnie, chyba mi już kompletnie przeszło. A przy Domino Dancing to już było szaleństwo - kazał nam śpiewać refren! I wszyscy znali, nie tylko ja - no jak nie znać tego All day, all day... Watch them all fall down... All day, all day... Domino dancing... Tu pojawia się pewna niezgodność z listą z gazety, bo pamiętam wyraźnie, że po piosence powiedział coś w rodzaju So you will be enjoyed "Always on my mind". No jasne, że byliśmy enjoyed :p W ogóle Neil często się do nas odzywał i to zarówno po angielsku jak i po polsku, tyle że to drugie charakteryzowało się niezmiennie tym, że nie mogłam zrozumieć ani słowa XD Po angielsku rozumiałam go ZAWSZE, to że mówił po naszemu rozpoznawałam raczej z reakcji publiczności zaraz po. Ale ale - nie wiecie jakie Always on my mind miało odjechaną choreografię! Idealnie obrazuje to zdjęcie, na którym u tańczącej na ekranie pary tancerzy nie widać rąk. Bo tych rąk nie było widać! Każda linijka tekstu była obrazowana przez całą perfekcyjnie dopracowaną serię ekspresowych symbolicznych gestów, z których każdy odpowiadał jednemu zwrotowi, tak że człowiek o ludzkiej percepcji nie był w stanie dopatrzyć więcej jak to, że do przeciągniętego mind przypisany był gest zamaszystego rozchodzenia się rąk od głowy. Fantastyczne.

Śpiewałam z nimi aż do West End Girls czy Go West może, czy które tam w praktyce wychodziło przedostatnie na naszym konkretnym koncercie, gdy nagle wystrzeliło konfetti. Którego oczywiście nie udało mi się pstryknąć jak należy, i nawet nie jestem w stanie powiedzieć, na zakończenie której piosenki wystrzeliło. Bo na pewno nie po Vocal, które było ostatnie - impreza pomimo takiego zakończenia nadal trwała :p Jak widać po zdjęciach zaraz za tamtym po scenie zaczęły biegać stworzenia w garniturach, na szczudłach i ze spiczastymi czapeczkami na głowach. Nie wiem, dlaczego dobrał to do Go West, ale pamiętam, że to musiało być to. Oni biegali z prędkością do tempa melodii, papierki nadal fruwały, Neil nadal świecił, choć nie aż tak jak przy Last to Die... Dopiero wtedy przyszło Vocal, na którym już tylko patrzyłam (bo słuchać nie było czego ;p), skończyło się, wszyscy zaczęli się rozchodzić, ja nadal patrzyłam, myślałam o autografach i o pociągu, dalej sobie stałam i patrzyłam...

W szumie tego wszystkiego naprawdę ciężko byłoby mi ustalić, czy mi się podobało, czy w rzeczy samej mi się podobało, czy nie, dlatego lepiej było napisać dopiero teraz. Myślę teraz, że przez te dni przed właśnie szykowałam się na to, że tak będzie - że będzie najlepiej jak tylko mogłoby być, ale jednak mnie będzie czegoś brakowało i że będę się z tego powodu czuła dziwnie; może nawet tym dziwniej, im fantastyczniej było. Stąd się wzięły tamte głupie pytania z wczoraj, które musiałam ogarnąć, uspokoić się, potęsknić sobie smutno przy MP3ójkach...

Doszłam sobie spokojnie do wielu wniosków, których Wam oszczędzę poza tym jednym, że ostatecznie całkiem dobrze wyszłam na tej swojej umiejętności-nieumiejętności w tym, że bardziej prawdziwie przeżywam to, co dzieje się w mojej wyobraźni. Bo wtedy było faktycznie tak jak się obawiałam - mogłam słuchać, mogłam patrzeć, mogłam podziwiać, ale choć z bliska, to nadal było jednak tylko jak oglądanie filmiku na YouTube. Tymczasem teraz, kiedy to już się zapisało w mojej pamięci i mam to nie przed oczami, a w wyobraźni właśnie, widzę, że to jednak było, naprawdę BYŁO i nie ważne, co przypominało wtedy. Choć nie czułam wystarczająco wtedy, to czuję teraz. I wszystko zaczyna wreszcie różnymi drogami wracać do porządku.

Intryguje mnie jeszcze jedna kwestia... Otóż na konwentowym zlocie w Krakowie, a dokładniej po nim, kiedy mi i superbohaterce Dagusi trafiło się mieć dla siebie nawzajem wyjątkowo dużo nadprogramowego czasu, nie mogłam sobie nie napomknąć o wymarzonej wreszcie wizycie moich ukochanych idoli. I co się okazało - Daguś też by się na ten koncert wybierała, gdyby nie dziury w funduszach (które mnie w Krakowie już gryzły, ale jednak bilet miałam już zamówiony). I teraz to mnie intryguje - czy by ci się, Daguś, podobało? Bo jak tak patrzę na ogólny styl wydarzeń, w jakich uczestnictwo opisujesz u siebie na blogu, to tylko mi się potwierdza to moje początkowe zaskoczenie. Jak bardzo ich właściwie znasz? Czego oczekiwałaś? I, najbardziej, jak byś o tym opowiedziała?
Ostatecznie, może to zaskakujące, dobrze dla mnie, że koleżanka nie mogła przyjechać. Bo jeśli oczekiwałaby wtedy mojego towarzystwa, kontaktu ze mną, skupienia i zagadywania zbliżonego do tego, gdy widziałyśmy się po raz pierwszy, to niestety tego mogłoby nie być. Nie gniewaj się ;) Michała też szybko zgubiłam, choć raz jeszcze nawet udało się mu mnie znaleźć. Chciałam być sama.


Oto zapowiadana na koniec lista piosenek:
Axis
One More Chance / A Face Like That
Opportunities (Let's Make Lots of Money)
Memory of the Future
Fugitive
Integral
I Wouldn't Normally Do This Kind of Thing
Suburbia
I'm Not Scared
Invisible
Last to Die
Somewhere
Leaving
Thursday
Love Etc.
I Get Excited (You Get Excited Too)
Rent
Miracles
It's a Sin
Domino Dancing
Always on My Mind
West End Girls
Go West
Vocal

A tu wybrane zdjęcia (takie, które sprawiają wrażenie, że coś na nich widać):




I jeszcze coś jakby bonus. Że zrobię Wam skan swojego biletu, to się pewnie domyślaliście, ale że zobaczycie też u mnie bilet vipowski, to się pewnie nikt nie spodziewał ;)


Mój bilet.


stąd
Bilet z zaproszenia od Radio Zet.

Bo ma się znajomości, a jak nie znajomości, to talent do zagadywania kogo popadnie na stacji i w pociągu ;p Nie muszę mówić, że ode mnie aż piszczało, więc pewni mili państwo z Poznania uznali za idealny pomysł podarowanie mi i biletu i branzoletki, która była oznaczeniem dla mających wstęp do Złotego Okręgu, a które dla nich już nie miały znaczenia. Zaintrygowały mnie jedynie ostrzeżenia z tyłu:


Znaczy, że co? Parasolek nie, jedzenia nie, czyli że siódmy i piąty Doctor by nie weszli? :<

A tutaj jeszcze śliczny wypukły magnesik (państwo mi dali takie dwa ) i... jakaś tam ulotka, która się pałętała pod ERGO ARENĄ, a też mi się podobała:



I to chyba wszystko




____________________
*Nie wspominam tutaj o A Face Like That, które z One More Chance łączyła tajemnicza łamana kreska - bo nie ma o czym wspominać. Może było inaczej, ale z mojej perspektywy zapamiętało mi się to tak, że motto z (jak się teraz dopiero przekonałam) niczego sobie piosenki zostało uproszczone do roli urozmaicenia tej drugiej piosenki. Może to kwestia "znania się" z piosenką (a One More Chance znam już dłuuuógo), ale o ile z jednej rozpoznawałam nawet poszczególne dźwięki, o tyle drugą naprawdę odebrałam jako powtarzające się A Face Like That.

11 komentarzy:

  1. Heh, super, że przeżyłaś coś takiego :) I znowu kojarzy mi się z górami - z tą różnicą, że już mi przeszło i nawet morze przestało mnie nudzić (już nie marudzę, że wolałbym być po drugiej stronie Polski).
    Drzwi też są bardzo niebezpieczne!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystko z górami i Katie M. - rzuciłbyś coś o MineCrafcie!
      No, drzwi na pewno, w przeciwieństwie do barierek ;D

      Usuń
    2. Nie, świat z Minecrafta mam na zawołanie (no dobra, na wywołanie - Minecraft.exe), a Sama-Wiesz-Co-Lub-Kogo niekoniecznie :)

      Usuń
  2. "Znaczy, że co? Parasolek nie, jedzenia nie, czyli że siódmy i piąty Doctor by nie weszli? :<" - Czwarty też by nie wszedł; żelki to również jedzenie :)

    Tak piszesz o tej muzyce, aż mnie naszła ochota włączyć sobie koncert tego z mniej sztywnych muzyków, których lubię :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ehe, jak żelki to Trzeci, Ósmy... LoL.

      Skoro moje wyznania dobrze na ciebie wpłynęły, to się cieszę, bo się szczerze obawiałam jak to obaj przyjmiecie, żeby nie powiedzieć: przeżyjecie. W końcu nie każdy jest w stanie znieść kilka ekranów słodzenia na jeden temat, który w dodatku nie jest zbieżny z własnymi zainteresowaniami.

      Coś konkretnego polecisz od swojego ulubieńca? :)

      Usuń
    2. Mam ich dwóch, i z jednym jest o tyle problem, że po jedno raczej pisze, niż sam śpiewa a po drugie ciężko znaleźć jego najlepsze utwory w formie pojedynczych filmików. Ale np. tutaj http://www.youtube.com/watch?v=44X_cWcPPRM jest fragment takiego koncertu, i około 11:15 zaczyna się mój ulubiony chyba utwór śpiewany, który ów pan stworzył (Tu w wykonaniu jego córki)

      Z drugim moim ulubieńcem, śp. Johnnym Cashem, jest już łatwiej. Moje ulubione:
      Ring of Fire http://www.youtube.com/watch?v=It7107ELQvY
      Orange Blossom Special http://www.youtube.com/watch?v=nAmrKeyeHKA

      Jeżeli Ci się spodoba, to mogę polecić więcej :)

      Usuń
    3. No, włączyłam sobie wreszcie pierwszy utwór pana Casha - raczej nie mój styl, ale widać, że mistrz w swojej dziedzinie :D

      Usuń
  3. Przeczytałam! Przeczytałam całość :D
    Dobra, skoro mnie już wywołałaś do tablicy. Podejrzewam, że: a) spisywałabym po czymś takim wrażenia przez miesiąc, jak nie więcej, b) skończyło by się garścią niezbornych zdań pt. "OJEZUSMARYJA", c) pewnie równie długo bym do siebie dochodziła ;) Chociaż przyznaję z łapką na sercu - wprawdzie znam długo (Gooooł łeeeeeest...!), słucham dość często, ale taką serio-serio fanką to raczej nie jestem. Znaczy się lata 80. lubię ogólnie i ciekawam zawsze, jak sobie teraz radzą tamci wykonawcy. Po mp3-ce wnioskuję, że PSB się trzymają mocno ;D
    Aha. Ale jednego jestem pewna. Marudziłabym, że nie zagrali tego: http://www.youtube.com/watch?v=u0PiXJXdLGg. Jak nic.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Przeczytałam! Przeczytałam całość :D" - już za sam ten wyczyn masz ode mnie +10 do prestiżu X)
      Mam wrażenie, że u mnie w praktyce też nie wyszło wiele więcej niż jedno wielkie "OMAJGOTTOBYŁMÓJWYMARZONYNEILTENNANT!" I że też minął mi od tamtej środy co najmniej miesiąc... Ale jednak już powoli do siebie dochodzę. Przykładowo wczoraj myślałam o włączeniu sobie Modern Talking. Myślałam około dwadzieścia sekund, po czym włączyłam sobie "Leaving".
      Trzymają się mocno, to można powiedzieć spokojnie :D Tak mocno, że jakoś ostatnio przyłapałam się na odczuciu, że ja nie chcę (w tej chwili?) słuchać "starego" Pet Shop Boys, bo ja chcę "nowe", chcę "A face like that" i "Axis". Co się u mnie absolutnie, ale to absolutnie się nie zdarza. Ale co się dziwić ludziom, którzy muzykę widzą jako środek, a nie jako cel. Którzy (miałam to też gdzieś wcisnąć) do grania by się w ogóle nie pchali, gdyby nie widzieli w nim czegoś więcej, bo Neil był dziennikarzem, a Chris architektem (przynajmniej z wykształcenia) i wszystko wskazuje na to, że nie było im w tamtych światach źle.

      Ło, "Heart"! Całkiem o nim zapomniałam XD Sympatyczna rzecz, faktycznie mógł dać - jedyne wyjaśnienie, że się zwyczajnie nie zmieściła. Ale zdajesz sobie sprawę, że składanie ograniczonej listy piosenek do zagrania, jak się ma taki (taaaaaki) repertuar, to musi być ciężkie, żeby nie powiedzieć traumatyczne przeżycie? XD

      Usuń
  4. Cieszę się, ze dobrze się bawiłaś! [I że to przeczytałam. xD To się rozpisałaś. :)]
    O, i w piosence to 'Come on, why not?' tak słodko słychać! <3 [Te piski Twoje? ^^] No super po prostu! :) Muzyka co prawda nie w moim stylu, ale... podoba mi się!
    Ale, że tak Ci się udało przejść. xD No, brawo, brawo!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za przeczytanie :D Nie spodziewałam się, że ktoś jeszcze podoła temu zadaniu, a tu proszę - jest komć.
      Prawda, że słodko? :3 Czarodziej, no. Kto inny by to umiał tak zaśpiewać/powiedzieć... Piski niestety nie moje - bo i nagranie tak naprawdę z innego kraju, ale i mnie chyba nie było słychać dalej jak na odległość dwóch metrów - ale myślę, że brzmiałyby podobnie, tyle że gęściej :D
      A muzyka wychodzi, że niczyja, a wyłącznie moja, z tego co widzę X) I dobrze, mam monopol!

      Usuń