To jest jednak naprawdę fenomen. O ile w standardowych przypadkach moje rekordy w niemożności odlepienia się od jednego ciągu dźwięków nie przekraczały jednego, a czasem dwóch dni (czy to Kidz od Take That czy którykolwiek z cudów Talk Talk czy Gigi D'Agostino), o tyle teraz jak się dorwałam do A face like that, tak się prawie oderwać nie mogę. Prawie, bo z krótkimi przerwami dla Thursday i Memory of the future. Słucham tej piosenki albo dosłownie (jak nie z laptopa, to ze smarkfona), albo niedosłownie, kiedy sama odtwarza mi się w głowie. I tak bite pięć dni. Właściwie to podchodzi to już pod fazę czekania aż mi łaskawie obrzydnie, jak to się działo nieuchronnie po połowie tego czasu, ale nie - od początkowej obojętności przeszłam do zainteresowania, od zainteresowania do przyglądania się drobiazgom, od przyglądania się drobiazgom do permanentnego podziwu... Postuj na jakieś znudzenie nie jest jak na razie przewidziany.
Nie powinno mnie to chyba dziwić - z King's Cross było/jest dokładnie to samo.
Pytanie zatem powinno zabrzmieć - dlaczego dopiero od pięciu dni, skoro minął tydzień? :D
No cóż, przez pierwsze dwa dni zaraz po musiałam dojść ze sobą do ładu z paroma rzeczami. Prym wiodły tu kwestie:
- Czy aby na pewno nie podjęłam pochopnej decyzji nie poświęcając nawet minuty próbie dowiedzenia się, czy czasem w grę nie wchodzą autografy (czy whatever), tylko od razu popędziłam (bardzo popędziłam) na pociąg?
- Czy może jednak powinnam odepchnąć ludzi i przejść pod tą skubaną barierką (o której jeszcze szerzej się wypowiem)?
- Czy mój udział w wydarzeniu byłby bardziej efektowny (efektywny?), gdybym jednak pomyślała wcześniej o zrobieniu sobie takiej pomarańczowo-białej czapki na wzór tego, co sami zainteresowani mieli na głowach w Can you forgive her??
- Czy byłabym w stanie opracować fanfik, w którym wepchnęłabym jednocześnie przypadek spotkania się spojrzeń mojego i Tennanta na dłużej niż trzy sekundy wraz z rzeczywistymi prawami prawdopodobieństwa?
Dziwne były te pierwsze dni po. Czyż nie takie czasem powinny być wszystkie dni przed? Ale nie - całkiem spokojnie dotarłam na stację*, przyjęłam życzenia powodzenia od SuperInformatyka, wsiadłam, przejechałam sobie te pięć godzin... No, końcówka podsumowana była szybką akcją, bo z powodu mojej odziedziczonej po rodzicach orientacji w terenie umknęło mojej uwadze, że Gdańsk Żabianka (właśnie TO miejsce!) i Oliwa są wcześniej niż Główny i tylko dzięki informacji miłej pani z mojego przedziału, udało mi się w porę zrobić użytek z tego drugiego i wyskoczyć z pociągu wcześniej, zaoszczędzając całe dwa złote osiemdziesiąt groszy polskich na bilecie SKM (pełną cenę pociągu uczcijmy minutą ciszy...).
Kolejną nieistotną rzeczą, która stanęła na mojej drodze, była restauracja (bo przecież nie będę polować na jedzenie na miejscu, gdzie jego ceny będą trzy razy wyższe). Poświęcona, jak na ironię, kulturze amerykańskiej. I serwująca takie skrzydełka na ostro, przy których przejęzyczenie zjadłem kilogram przyprawy z odrobiną kurczaka zyskuje zupełnie nowy wymiar znaczenia.
Potem stanęłam przed dylematem kupowania biletu powrotnego... O, wprowadzę was w strukturę kursów pociągów w godzinach pokoncertowych, tj. po 2200, bo były rzeczą iście szokującą, zwłaszcza przy początkowym założeniu, że warto obliczać moje możliwości dostania się na stację dopiero na 2300. Idealny byłby pociąg wyjeżdżający z Gdańska około północy. I był! Problem był z tym, co działo się w ramach przesiadek, skoro do Szczecina docierał... około 1000. No mianowicie działo się to, że całą pięciogodzinną różnicę w czasie podróży spędzało się na dworcu w Bydgoszczy... Natomiast z Bydgoszczy wyjeżdżało się, jak spekuluję tym, co wyjeżdżało z Gdańska około 500 nad ranem. Co było drugim w kolejności pociągiem łączącym te miejscowości
No i tak bym sobie siedziała i dumała nad ekranem (może jak wcisnę F5 to pokaże się coś jeszcze?, czyli w iście programistycznym stylu), gdy nagle wpadłam na to, żeby kliknąć tę strzałkę w górę i dowiedzieć się, czy nie ma jednak jakiegoś genialnego kursu minutę wcześniej. Był, o 22:22 w Gdańsku Oliwie, co stawiało mnie przed koniecznością bycia punkt 22:03 na dworcu SKM Żabianki. W teorii komponowało się to całkiem nieźle z informacją ze strony z organizacją, że koncert zaplanowany jest na 1,5 – 2 godz.. W teorii - bo skąd ja miałam wiedzieć, czy mi nagle (nawet już przy świadomości posiadaniu biletu) nie strzeli do łba pomysł nocowania na plaży do piątej rano, bo Neilowi zachce się robić bisy? Że już o autografach albo zwykłym spóźnieniu (niekoniecznie ich) nie wspomnę.
Ale wzięłam ten bilet. Z ciężkim sercem co prawda, bo nie tak sobie zapowiadałam swój dziki pokoncertowy fangirling. PKP vs PSB 1:0. Eh.
No a potem to już była ERGO ARENA w całej okazałej rozciągłości (czy jakoś tak):
Ale mniejsza z wyglądem - ważniejsze, że niezbyt szybkim, niezorganizowanym spacerem wyszło mi do niego od dworca jakieś dwadzieścia minut. Czyli dobrze mapa mówiła, niedużo.
A za drugie tyle miał znajdować się brzeg morza...
I tutaj nastąpił mały zgrzyt. Było jakoś po 1700, tymczasem od SuperInformatyka cały czas dochodziło mnie SMSowie info, że o 1800 (pomimo że rzecz zaczynała się dopiero o 2000) przybytek miał już być otwarty dla gości. No to iść nad to morze (i ryzykować, że się straci jakieś przedwystępowe kwiatki, a może i autografy i wywiady), czy od razu do środka (i już dać sobie spokój z oglądaniem całej reszty)?
Na początek ze spokojnym niezdecydowaniem (bo w końcu nie było jeszcze szóstej) poobczajałam teren. Cały okazały obwód budowli wraz z paroma wejściami, każde z własnym ochroniarzem, owych ochroniarzy, dmuchany namiot, pod którym stacjonowali państwo od Radia Złote Przeboje...
A przede wszystkim interesującą, acz znudzoną panią rozdającą gazetki. Stała się pierwszą ofiarą moich pytań typu: czy Pet Shop Boys już przyjechali? czy ich widziała? czy lecą czasem ich piosenki? Na które odpowiedź w najlepszym przypadku mogła dać negatywną, bo stojąc na zewnątrz nic nie wiedziała :< Ale za to dostałam gazetkę. Która po pobieżnym przejrzeniu okazała się istnym skarbem:
I jeszcze taki dialog:
Ja: Poczeka pani, tylko jakoś tę gazetkę schowam, żeby się nie pogięła...
Ona: Ależ może się pogiąć!
Ja [patetycznie]: Nic, co zawiera Pet Shop Boys nie może się pogiąć.
Ona [rozbawiona]: A, rozumiem...
Na wyższy level fangirlingu (poziom expert) mogłam jednak przejść dopiero po spotkaniu pana, jak się później przedstawił, Michała:
On: Mam 40 lat, a nimi interesuję się od 20.
Ja: O, to tak długo jak ja! :3
Co jak co, ale pierwszych zachwytów nad Go West nie dało się przebić. Wymieniliśmy się tytułami i wrażeniami z ulubionych piosenek i teledysków, opiniami o wyglądzie...
Ja: ...Ale jaki on około lat 90-tych był śliczny!
On: No, wtedy miał włosy.
Ja: Włosy!
Okazało się, że ma wszystkie płyty, orientuje się w przynależności każdej piosenki do nich, zna wszystkie daty... Ale... Hm. Jak usłyszałam, że cieszy się, że przyjechali do jego rodzinnego miasta, bo wreszcie mógł przyjechać na ich koncert, to... W ogóle ja byłam tam ewenementem, jeśli chodzi o długość przebytej trasy - zagadałam naprawdę sporo osób i wychodzi na to, że większość nie ruszyłaby się nawet do Gdyni, żeby ich zobaczyć. No tak, w końcu powszechnie wiadomo, że Pet Shop Boys to tak jak Iwan i Delfin (choć oczywiście nie aż tak jak Piasek), takie lalala, że sobie można włączyć na weselu, ale żeby jechać więcej niż 15 km to nieeee... No jak Boga kocham, chyba tylko ogólna cicha wewnętrzna euforia powstrzymała mnie przed przejściem do trybu Daleka, czyli: jeśli nie jesteś fanem, to z Daleka ode mnie.
No a potem, skoro już miałam i gazetkę, i opinie, i jakieś wyobrażenia o stanie rzeczy, i nawet towarzysza zabaw (owego pana Michała właśnie), to można było powoli ustawiać się do kolejki i wchodzić. Albo nie wchodzić.
W tym miejscu doświadczona już odpowiedź dla Czytelników - NIE wchodźcie. Mówię wam, nie wchodźcie - środku nic nie ma, muzyków nie ma, żadnych autografów, wywiadów czy zapowiedzi nie ma, czegokolwiek dla pierwszych widzów nie ma, nic nie ma. Brak akcji jest. Pod żadnym pozorem nie wchodźcie, nie zbliżajcie się do miłych pań skanujących bilety i nie mrugajcie. Bo one tam są od skanowania biletów, a nie wyjaśniania, że pomimo legitymowania się nim nie można już wyjść na zewnątrz :p No chyba że jesteście superbohaterką, która... Nie, nie zrobi dziurę w ścianie, żeby wyjść, bo to w istocie nie z wyjściem był problem, a z ponownym wejście, które zapewne podlegałoby takim samym zasadom niezależnie od otworu. Która będzie na tyle uparta**, żeby wykorzystać nieprzekonanie zakazem miłych pań ochroniarek i wydusić od tychże pań, że pięć metrów dalej jest bar, na wejściu którego robi się pieczątki na nadgarstku i... z tymi pieczątkami wypuszcza ludzi na zewnątrz. No, oczywiście nie oficjalnie - od świata oddzielała część wyjściową baru skromna przenośna bariereczka, którą przesunęła i przekroczyła pewna grupka panów... na oczach ochroniarza. Ja miałam w sobie przynajmniej na tyle przyzwoitości, żeby poczekać, aż ów ochroniarz się odwróci...
Podsumujmy: posiadanie biletu - niewiarygodne (bo niby może pani dać komuś innemu, że on wejdzie z pani biletem, posiadanie pieczątki na łapie, które może podrobić dziecko z dysgrafią (proszę pana, ale mnie się tu tylko kawałek takiego krzywego "C" odbił... A, iść? No dobrze...) - wiarygodne. Tak więc rozumiem, że następnym razem zrzucamy się forumowo na jeden bilet? I to na bilet za 99zł, bo droższych poniżej poziomu VIP też w zasadzie nie warto, o czym wkrótce...
Tymczasem ja wreszcie stanęłam przed swoimi z trudem wywalczonymi pięcioma minutami nad morzem (dlaczego mam takiego pecha z dostawaniem się tam, pomimo że stosunkowo często powinno być po drodze? kto wie...). I to właściwie niewiele więcej niż pięcioma, bo przez ten bałagan podchodziło już pod 2000 i nie mogłam pozwolić sobie na więcej niż pół godziny. Ale za to trafiłam na zachód słońca!
Przy szerszej serii zdjęć (bo sporo tego napytałam ;D) było widać, jak z każdą chwilą robiło się ciemniej. Kiedy wreszcie dotarłam z powrotem, okolice ERGO ARENY wyglądały tak:
Ładnie, prawda? :) Szkoda, że tylko na zewnątrz... Nie fotografowałam tego, co było w środku (znaczy: przed dwudziestą), ale – wierzcie mi na słowo – tam naprawdę nie ma czego fotografować :q Wszystko szare, nawet banalnych plakatów brak, tylko szatnia, malutki bar, schody... O, i jeszcze jakieś przypinki sprzedawali, których może i nie powstydziłby się nasz doctorowy konwent w Krakowie, ale każda większa uroczystość zdecydowanie powinna... Jakby mało było rzeczy, którymi ERGO ARENA mi podpadła, to ich lista się jeszcze nie kończyła – ERGO kojarzyło mi się z czymś ergonomicznym, zgrabnym, zdumiewającym... Może jakiś rozsuwany dach, podnoszona scena czy coś..? A gdzie tam – szaro, buro... Ba! nawet samej sceny nie mogłam dopatrzeć! Tylko jakiś biały kwadrat jak do prezentacji w PPT... Jedynie, że był balkon, znaczy: była część na górze i część na dole. Najlepiej pokażę na rycinie poglądowej:
No więc te wszystkie najtańsze zielone dookoła to dział balkonowy, jakoś z, na oko, dziesięć metrów nad ziemią? Były tam ładnie ponumerowane siedzonka, w przeciwieństwie do całej drożyzny na dole, którą stać było na zaszczyt oglądania na stojąco.
To bordowe to barierka, tylko w rzeczywistości była trochę cieńsza.
W sumie ten obrazek już znacie, z tym że dopisałam do niego, że co do czego tam, gdzie wskazuje strzałka, nie byłam, a miałam być – mój bilet całą duszą i sercem wskazywał, że moje miejsce znajduje się... gdzieś po prawej stronie tego dolnego jasnozielonego paska z etykietką sektor 160zł. Dziwne, nieprawdaż? A i to jeszcze nic, bo największy bag odkryłam niewiele po tym, kiedy już wreszcie zgasły światła, kwadrat przede mną zabłysnął i rozległa się dziwna muzyka...
Ale to (+ zdjęcia + skany biletów + jeszcze parę rzeczy) zostawię Wam na jutro ;p
A tymczasem... Taaa, wybór piosenki. Teraz możecie się ze mnie śmiać. No to się po prostu musiało tak skończyć. Bo o ile niekiedy zdarza mi się pozwolić sobie wrzucić dwie piosenki naraz, o tyle pewnie dwanaście nie byłoby już na miejscu, co nie? Dobra, to wy wybierzcie, a ja się idę zastrzelić... No bo – pomimo zawężenia do jednego zespołu – mogłabym wybrać cokolwiek. Mogłabym wybrać jedną z tych, która mi się najbardziej podobała na koncercie albo jedną z ulubionych w ogóle; jedną z nowych z promowanego właśnie Electric (choćby powitalne Axis, I wouldn't normally do this kind a thing, która kontekstem najbardziej ścięła mnie z nóg albo nawet I'ts a sin, które nagle przestało mnie wnerwiać. A gdybym jeszcze doliczyła do tego próbę odzwierciedlenia nastroju, wrażeń po tym wydarzeniu... No przecież ja sama siebie teraz nie ogarniam!
Ale. Kiedy wreszcie w weekend ściągnęłam sobie komplet piosenek, których brakowało mi do uzupełnienia listy tego, co już znam i odsłuchałam po kolei, każdą po parę razy... Nagle pojawiło się Fugitive. Początkowo nie zwracałam na nią większej uwagi, dopóki nie dotarło do mnie parę linijek, które towarzyszył mi przy pewnej tyleż krótkiej, co niepowtarzalnej i niezapomnianej sytuacji. Tak dziwnie było wtedy słyszeć te słowa o niebie, tęsknocie i niewidzialności... Od tamtego momentu już żadna inna melodia tak bardzo nie kojarzy mi się z tym koncertem i nie wzrusza mnie tym skojarzeniem, jak ta:
____________________
*Jeśli spokojem można nazwać obawianie się, czy przelew z kasą na bilet dotrze na czas na moje konto... W każdym razie tu składam wielkie podziękowania koleżance RedHatMeg, bo dzięki temu, że zdecydowała się w ramach wynagrodzenia za pewien plakat dorzucić do paru książek jeszcze pięć dych, to nie musiałam się przejmować tym, że przelew na czas jednak nie dotarł...
**Ewentualnie: tak głupia, żeby stawiać szansę zobaczenia swojego ukochanego zespołu na równi (jak nie niżej) z jakimś zbiornikiem wodnym, i to niezbyt okazałym podobno...
No to mi po Katie Melua (w Gdańsku) przeszło szybciej, bo już po 1 dniu - ale miałem nagranie z koncertu, które spokojnie przyjęło resztkę mojego "Ojaciekręcetonaserioona!" :) Za to po górach jeszcze przez tydzień całkiem na serio zastanawiałem się, czy naprawdę nie byłoby realne przeprowadzenie się tam na kolejny miesiąc..
OdpowiedzUsuńI miałaś ten zielony kamuflaż na zielonym miejscu? Może był trochę jaśniejszy, niż miał być...
Ja mam zdjęcia. I coś jest w tym, że część zdziwienia dociera jeszcze długo po ;)
UsuńKruca bomba, no to byłaś dosyć blisko sceny (teraz doczytałem, że po PRAWEJ stronie tego jasnozielonego) :)
UsuńA co do tego gościa - to, że nie mógł dojechać na ich koncert wcześniej/gdzie indziej to nie znaczy, że nie jest fanem oO
Przepraszam, ale co to za fan, co nawet nie próbował :p Nie wierzę, że miał taką pracę, że ani nie mógł sobie wziąć trzech dni urlopu, ani nie mógł wysupłać tych 300zł. Tylko takie "O, przyjechali do mnie do miasta, to wreszcie mogę do nich iść". Co prawda ja też czekałam, aż przyjadą do Polski, ale to jest jednak różnica rzędu jednego zera z tyłu więcej...
UsuńPSB byli w Polsce...3 razy? Nie wiem, nie znam sytuacji gościa, ale mogło się zdarzyć, że za Chiny Ludowe nie mógł. Może lenistwo, może zbieg okoliczności (a zbiedzy z mafii Okoliczność są niebezpieczni!), ich weiss nicht.
UsuńNo... teraz już trzy :) A z tego, co on mówił wyraźnie wynikało, że bycie wielkim fanem nie zobowiązuje do ruszania się więcej niż 10km. "Przyjechali, to mogłem pójść" - nie było nic ani o kłopotach, ani o zbiegach okoliczności. Po prostu o tym nie myślał, tak jak ja nie myślę o ganianiu za nimi do Argentyny.
UsuńZ drugiej strony jesteśmy dla siebie jasnymi dowodami na to, że każdy fanowstwo interpretuje inaczej, bo kiedy ja się raz przejechałam na koncert, on całe życie kupował ich płyty. Jak mówiłam, ogarniał wszystkie daty, wszystkie relacje utwór - album... Ale tym podejściem, że super, że przyjechali, to sobie przyjdę, to mnie rozwalił.
"Każdy fanowstwo interpretuje inaczej" - no to sama sobie odpowiedziałaś :) Ktoś interesuje się bardziej twórcą (bo to ciekawa osoba, skoro potrafiła stworzyć coś takiego), inny jego dziełem.
UsuńCzyli ogółem wyjazd się udał? I fajnie :)
OdpowiedzUsuńMożna powiedzieć, że największe przeżycie mojego życia ;D Co jednak dotarło do mnie w dużej części po fakcie, kiedy już byłam jakoś w stanie to ogarnąć X)
Usuń