wtorek, 29 maja 2012

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 27 maja 2012



Jak sobie zażyczyła w komentarzach zażyczyła Sektencja, opowiem, co tam było w sobotę. Ale po kolei.

Szczecin, w którym odbywał się seans, oraz wioskę, w której mam siedzibę, łączy sieć nader różnorodnych połączeń drogowo-asfaltowo-wiejskich, z których te ostatnie zostały najprawdopodobniej utworzone przez dzikie zające i migrujące żaby (tudzież inne stworzenia o krzywych nogach albo przelatujący meteoryt). Podobnie różnorodna jest długość tych wszystkich ścieżynek i autostrad i to tak, że moja siostra (która nie jest superbohaterką, a która za to ma prawo jazdy) czasami twierdzi, że bardziej się niż 10km drogą standardową opłaca się "jechać" kilometr śladami zajęcy. Tak że u nas impreza (skakanie i mocne bity) rozpoczęła się trochę wcześniej.

Można byłoby się zastanawiać, czy nie łatwiej byłoby wziąć pojazdu na plecy i ruszyć na skróty, ale wyobraźcie sobie, co by to było - jedzie sobie wokalista na koncert, a tu superbohaterka niesie samochód. Jeszcze by się facet zestresował, stracił głowę, głos czy coś. A gdyby to się rozpropagowało i superbohaterom przestałoby pasować tempo transportu kolejowego, to co wtedy?



W każdym razie jak okazało się już o 21:00 (tylko pół godziny czekania - jaki skromny gość) ekipa Thomasa najwyraźniej nie mijała po drodze żadnych superbohaterów noszących samochody czy inne środki lokomocji, bo muzyk ani nikt z jego grajków zestresowany nie był. Co innego ludzie od nagłośnienia. Nie wiem, kogo spotkali po drodze, w każdym razie jak dla mnie nadajniki miały najlepsze natężenie w otaczającym Teatr Letni parku, pół kilometra od najdalszych miejsc. Nie wiem, może nie jestem typem dyskotekowym, ale kiedy nie słychać śpiewającego, to należy wiedzieć, że coś się dzieje.
Jednakże mimo niedoboru kontaktu głosowego pan Anders radził sobie dobrze, w razie na wypadek, gdyby niektórzy mieli wątpliwość, czy aby na pewno jest na scenie (oprócz tego pierwszego istniał jeszcze problem ledwości dostrzegania z odległości), wydawał z siebie dźwięki także pomiędzy kolejnymi utworami (I so, so happy you are here..., It so exciting that...), a także skakał i wesoło odbijał rzucane mu od czasu do czasu ogromne balony.


Tak, ten mały biało-czarny punkcik bardziej z lewej niż z prawej, to on. Szkoda, że nie narysowałam siatki kartograficznej, możnaby podać dokładne współrzędne.

Tamta jarząca się z prawej plama to oczywiście telebim. Oczywiście w rzeczywistości nie wyglądała tak, jak na zdjęciu (chyba że tym wyżej). I oczywiście nie było na nim widać samego śpiewającego. Znaczy: nie w czasie rzeczywistym, jako że pokazywane były teledyski. A szkoda, bo i mnie i mamę (siostra nie była zainteresowana) ciekawiło, jak 1/2 dawnego Modern Talking teraz wygląda. Mamie jednak udało się wypatrzyć, że posiada krótsze niż na biletowym zdjęciu włosy i chyba nie posiada zarostu. Tak więc wzrok też mam po tatusiu.

Prawdę mówiąc mamę jednak bardziej niż zarost czy włosy Andersa interesował jego dawny współtowarzysz Dieter Bohlen. Jeśli ktoś zna stare piosenki Modern Talking i zna nowe "piosenki", nie odważy się powiedzieć No przecież on nadal śpiewa. Cała ta nieokreślona cudowność muzyki MT, to konkretne brzmienie, metaliczna dźwięczność, które kazały z miejsca zapominać o podręcznikowo głupich tekstach i braku jakiejkolwiek ich złożoności, to był właśnie Dieter Bohlen. Talent, ot co. Za przykład niech posłuży to napisane przez niego w całości dla finalisty niemieckiego Idola:



A teraz podobno z winy Andersa mamy tylko mniejszą połowę z dawnego MT, która na siłę próbuje ciągnąć dawną historię swoim koślawym idiotycznie dyskotykowym podejściem :q
Znowu miałam atak tego głupiego uczucia, że chciałabym żyć dwadzieścia lat wcześniej. Bo Pet Shop Boys, bo Pink Floyd, bo Windows, bo Doctor Who i jeszcze TO.

No więc, pewnie nie inaczej niż reszta widowni, oczekiwaliśmy niecierpliwie, aż pan Anders przestanie się popisywać swoimi dudnionymi cukierkami jak Ready for the victory, You are not alone i New York City Girl i odgrzeje parę dawnych kotlecików. Nie mógł tego nie zrobić - w przeciwnym wypadku nikt więcej nie przyszedłby na jego koncert ;) Było więc You my heart, you my soul, Brother Louie, Mona Lisa, Atlantis is calling i tradycyjnie na zakończenie wiecznie zachwycające (zwłaszcza jego samego) Chery chery lady.

Mnie tam osobiście brakowało Deeper deeper i Should I, would I, could I, nie wspominając już o TV makes the Superstar, które rozwala mnie niezmiennie za każdym razem (a najbardziej tym, że w ogóle nie wygląda jak ich piosenka).

Tak więc podsumowując... Pomijając ogłuszające tło muzyczne i narzucające się wspomnienia... generalnie podobało nam się.
O, a na końcu były fajerwerki jeszcze:




Wypełniam sobie ankietę w GlobalTestMarkt (podobnie jak tutaj), fantazjuję w jakiej to wspaniałej firmie nie pracuję, że przełożony taki, że warunki rozwoju takie, że jakość usług taka, a znaczenie opinii klienta takie, że pracowników tyle, a filie tam.
A oni mnie nagle na końcu:
Jak nazywa się firma/organizacja zatrudniająca Państwa?

To coś nowego. Zwykle dociekliwość kończyła się na dziale, do którego takowa należy. No to jazda w Google: czeska firma telekomunikacyjna.
Mam nadzieję, że SITEL nie będzie miał nic przeciwko Tak czy siak 1,75$ jest.

A to leciało między innymi, zanim Thomas się odważył pokazać:



2 komentarze:

  1. o siatce kartograficznej mi nie wspominaj bo mam to na co dzień w szkole :)
    A koncert musiał być niesamowity, ja jedynie byłam kiedyś na koncercie afromentalu i Ewy Farny jak byli u mnie w mieście, o i jeszcze byłam na kabaretach ani mru-mru i kabaret pod wyrwigroszem :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też na niewielu rzeczach jestem :) Generalnie czekam i czekam bez końca aż na koncert do Polski przyjadą Pet Shop Boys <kocha>
      A w szczecińskim Teatrze Letnim to wymyślili, że zapraszają kogoś fajnego co roku na Dzień Matki (choć nie wiem dokładnie od kiedy). Ostatnio był Drupi - mama była jeszcze bardziej zachwycona niż teraz.

      Usuń