wtorek, 24 kwietnia 2012

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 23 kwietnia 2012



Koleżanka Dagens napisała o Wężach


stąd

Znaczy: między innymi o wężach. I nie takich wężach w sensie wężach, ale że o Wężach. Co ciekawe przypadkowo ostatnio (i to bardzo ostatnio) sama trafiłam na artykuł o tejże nowości. Co prawda czytanie artykułu przyjemność mi sprawiło, a rzecz w pamięci się zapisała, jednakże nie znalazłam w nim niczego takiego, co nadałoby się do komentowania na poziomie tego arcysuperbohaterskiego bloga. Bo w końcu co w tym takiego, że po raz osiemdziesiąty ósmy zżynamy od Amerykańców? Teraz jednak dostrzegłam nierozerwalny związek pomiędzy wszystkim co istnieje, wzajemny wpływ na siebie molekuł Wszechświata i te rzeczy i pomyślałam, że nie znam się, więc się wypowiem.

Za pierwsze moje skojarzenie można uznać dążenie polskich krytyków do nagradzania każdego. Trochę tak jak w polityce, gdzie nagrody i premie dostaje się jako obowiązkowy dodatek do pensji (podobnie jak całą listę służbowych gadżetów, ale dobrze, bez dołowania). W końcu jak ktoś nie pojmuje, że nie wystarczy film wypchać ładnymi efektami specjalnymi i spektakularnymi aktorami, to może też nie skapnie się, że się w tej chwili z niego śmieją?

No ale właściwie, kiedy z twórcy można się śmiać? Kiedy film kończy się na "efektach i aktorach", a kiedy nie? Wydaje się, że różnica powinna być bardzo płynna, jednak chyba na palcach można policzyć filmy, które sprawiały pytaniowy kłopot pt. kit czy hit - kojarzy mi się na przykład Diabeł ubiera się u Prady, a poza tym to chyba nic. Jakoś tak jest, że sucho biorąc para filmów mogłyby mieć nawet identyczne elementy, a jednak krytycy na 90% byliby zgodni, że jeden jest wybitny, a drugi się ośmiesza. Także widzowie raczej byliby zdecydowani i albo by chodzili tłumnie albo nie - to się jakoś wyczuwa. Możemy śmiać się z Wyjazdu integracyjnego i sobie marudzić, że któryś tam ganiał w różowej kiecce, ale ja jak dotąd nie spotkałam filmu mianowanego arcydziełem, który w mniej lub bardziej wstrętny sposób (przeważnie bardziej) nie szpanowałby nagością, wulgaryzmami, pijaństwem i/lub innymi obrzydlistwami, a do tego bywa, że ilość takowych jest wręcz wprost proporcjonalna do poziomu zachwytów (Jakie to szczere i życiowe!), i to niezawsze tylko krytyków. Łatwo mogę sobie wyobrazić, że takie Butelki zwrotne czy Boisko bezdomnych zostają wzbogacone o kontrowersyjne elementy z Wyjazdu integracyjnego, a znawcy dostrzegają w nich automatycznie głębię i ironię w spojrzeniu na rzeczywistość, a nie chamstwo i badziewność.
Żeby nie było - ten film naprawdę jest do bani*. Stanowi epicki kwiat ostatnich nastu lat, w których producenci i reszta konsekwentnie a dyskretnie naginali poziom do american-pie'jowej mody rozśmieszania najtańszym i najmniej rozumnym "żartem". Ale niekoniecznie ma to związek z lataniem w kiecce.
Raczej z tym, że ten facet oprócz latania musiałby jeszcze coś robić - nie wiem, po ulicach spacerować nocą, perorować po pijanemu, poszukiwać bezskutecznie pracy... Bo jak on wszystko ma i szczęśliwie się upija nie spojrzawszy ani razu w zamyśleniu w chmurne niebo, to nie, nie, Złotego Lwa czy innej palmy nie będzie. Jedynie ten Wąż.

O, a tak przy okazji... Mój tata, który nie jest superbohaterem, wspominał mi ostatnio parę razy, że jakiś producent czy ktoś tam pozwał niejakiego pana Raczka (znanego mojemu tacie z cytowań radiowych bardzo dobrze) za "niepochlebną" recenzję. Tak niepochlebną, że podobno całe tłumy odpuściły sobie wycieczkę do kina i gość stracił krocie. I tak teraz, przy dowiadywaniu się bardziej o tych malinowych wężach, trafiłam właśnie na tę historię z Raczkiem. Wreszcie wiem, co to za producent, co to za film (znaczy: Kac Wawa), co to za komentarz i wreszcie się dowiem, o co tak naprawdę kaman.
Hmm, z artykułu wynika, że pan ma równie niewyparzony język jak ja. Jak mu się coś nie podoba, to po prostu to mówi. No tak, za to mu płacą, ale z drugiej strony też wyraźnie nie przyszło mu na myśl, że sam zainteresowany będzie śmiał zrobić w reakcji na recenzję coś innego, niż powinien (czyli przeprosić i schować się pod łóżko) i będzie się jeszcze (na)rzucał.
A prawda jest taka, że jest coś takiego jak Film tak zły, że aż dobry. Że pójdziemy, jeśli ktoś nam powie, że ten film jest boski i super i niesamowity, ale jeśli nam powie z dzikim przekonaniem coś zupełnie przeciwnego, że jest wstrętny, skrajnie nieśmieszny i głupi do granic, to... też pójdziemy. Z ciekawości. Żeby zobaczyć jak film może być tak wstrętny, skrajnie nieśmieszny i głupi do granic.
Zresztą, czy to coś nowego? Jak jest na codzień w szołbiznesie? Znika nie to, co jest słabe, ale to co jest idealnie pośrodku. To, co budzi skrajne emocje, zawsze zostaje.
To może ktoś zapyta, dlaczego w takim razie ludzie nagle przestali chodzić do kina? Bo, uwaga, film był po prostu zły. Wściekły krytyk porównujący tamtejsze aktorstwo do przerabiania kochanych członków rodziny na dziwki i alfonsów przyciąga (nie powiem, też bym chciała zobaczyć, o co mu tak naprawdę biega...), ale znajomy/mama/sąsiad mówiący Nie idź sprawi, że nie pójdziemy.

I stało się jeszcze coś - byłam dzisiaj ponownie u informatyków wezwana przez nich na magiczną ulicę niearytmetycznej 11. I już, komputerek jest! Ale to już nie dzisiaj, jutro o tym przeopowiadam cały wpis - należy im się :)

I na koniec oczywiście cykl Głupich Pytań

Planet w Układzie Słonecznym mamy:
a) 3
b) 8
c) 23 000 000 000




_____
*Jednym z moich największych osiągnięć w ostatnim czasie, nie licząc ściągnięcia 473MB pliku przez Internet 4KB/s (to jak przepchnięcie tego wielbłąda przez ucho igielne - a więc koniec faktycznie jest blisko), było skuteczne przekonanie mojej mamy (która wiadomo, kim nie jest), żeby na tę pseudo komedię nie szła. Na szczęście się udało.

2 komentarze:

  1. Ktoś mnie woła, czegoś chce pewnie... :D

    No cóż, może i w sumie prawda. Ale w czasach tych wszystkich "poważnych" filmów "dosmaczanych" brudem i ściekiem brakuje mi bezproblemowego kina, gdzie, jak to mówisz, facet się upija, bo ma ochotę. Nawet, jeśli takie kino wychodzi badziewnie. Przecież kiedyś się wyrobią i za 105 czy 106 razem zrobią to dobrze.
    Aha. Z tych tak zwanych ambitnych to imho na tym tle pozytywnie wyróżniają się "Sztuczki" - też życie bohaterów nie rozpieszcza, ale film jest cholernie pogodny. Ale oczywiście szansy na nominację do Oskara dla nieanglojęzycznego filmu mu nie dano, bo po co.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja w ogóle nie lubię kina "problemowego". Gdzie, że tak dziecinnie ujmę, wszyscy są smutni i tylko siedzą przy flaszce i gadają. Bywa, że naprawdę ładnie gadają i naprawdę film działa na widza jak powinien, ale u Polaków to mam wrażenie, że najczęściej film dostaje etykietkę "utwór poważny" i od tej chwili już nikt nie oczekuje od niego, że będzie się go dobrze oglądało. Ludzie całkiem zapominają, że nie ma prawdziwości bez poczucia humoru, a Polacy to już uważają to chyba za normę.
      Ale wiesz, w dzisiejszych czasach jak ktoś się upija, to zaraz, że pijaństwo i palący problem społeczny. A jak nie, to od razu skrajna dziecinada. Z tym tematem ciężko o normalny film, a zwłaszcza u nas.
      O, jak "Sztuczki" dobre, to będę pamiętać, że polecasz. Bo nie oglądałam. Jak dla mnie w dyscyplinie udanych "filmów życiowych" wygrywają czesi, chociażby te "Butelki zwrotne".

      Usuń