Koleżanka Dagens napisała o Wężach
stąd
Znaczy: między innymi o wężach. I nie takich wężach w sensie wężach, ale że o Wężach. Co ciekawe przypadkowo ostatnio (i to bardzo ostatnio) sama trafiłam na artykuł o tejże nowości. Co prawda czytanie artykułu przyjemność mi sprawiło, a rzecz w pamięci się zapisała, jednakże nie znalazłam w nim niczego takiego, co nadałoby się do komentowania na poziomie tego arcysuperbohaterskiego bloga. Bo w końcu co w tym takiego, że po raz osiemdziesiąty ósmy zżynamy od Amerykańców? Teraz jednak dostrzegłam nierozerwalny związek pomiędzy wszystkim co istnieje, wzajemny wpływ na siebie molekuł Wszechświata i te rzeczy i pomyślałam, że nie znam się, więc się wypowiem.
Za pierwsze moje skojarzenie można uznać dążenie polskich krytyków do nagradzania każdego. Trochę tak jak w polityce, gdzie nagrody i premie dostaje się jako obowiązkowy dodatek do pensji (podobnie jak całą listę służbowych gadżetów, ale dobrze, bez dołowania). W końcu jak ktoś nie pojmuje, że nie wystarczy film wypchać ładnymi efektami specjalnymi i spektakularnymi aktorami, to może też nie skapnie się, że się w tej chwili z niego śmieją?
No ale właściwie, kiedy z twórcy można się śmiać? Kiedy film kończy się na "efektach i aktorach", a kiedy nie? Wydaje się, że różnica powinna być bardzo płynna, jednak chyba na palcach można policzyć filmy, które sprawiały pytaniowy kłopot pt. kit czy hit - kojarzy mi się na przykład Diabeł ubiera się u Prady, a poza tym to chyba nic. Jakoś tak jest, że sucho biorąc para filmów mogłyby mieć nawet identyczne elementy, a jednak krytycy na 90% byliby zgodni, że jeden jest wybitny, a drugi się ośmiesza. Także widzowie raczej byliby zdecydowani i albo by chodzili tłumnie albo nie - to się jakoś wyczuwa. Możemy śmiać się z Wyjazdu integracyjnego i sobie marudzić, że któryś tam ganiał w różowej kiecce, ale ja jak dotąd nie spotkałam filmu mianowanego arcydziełem, który w mniej lub bardziej wstrętny sposób (przeważnie bardziej) nie szpanowałby nagością, wulgaryzmami, pijaństwem i/lub innymi obrzydlistwami, a do tego bywa, że ilość takowych jest wręcz wprost proporcjonalna do poziomu zachwytów (Jakie to szczere i życiowe!), i to niezawsze tylko krytyków. Łatwo mogę sobie wyobrazić, że takie Butelki zwrotne czy Boisko bezdomnych zostają wzbogacone o kontrowersyjne elementy z Wyjazdu integracyjnego, a znawcy dostrzegają w nich automatycznie głębię i ironię w spojrzeniu na rzeczywistość, a nie chamstwo i badziewność.
Żeby nie było - ten film naprawdę jest do bani*. Stanowi epicki kwiat ostatnich nastu lat, w których producenci i reszta konsekwentnie a dyskretnie naginali poziom do american-pie'jowej mody rozśmieszania najtańszym i najmniej rozumnym "żartem". Ale niekoniecznie ma to związek z lataniem w kiecce.
Raczej z tym, że ten facet oprócz latania musiałby jeszcze coś robić - nie wiem, po ulicach spacerować nocą, perorować po pijanemu, poszukiwać bezskutecznie pracy... Bo jak on wszystko ma i szczęśliwie się upija nie spojrzawszy ani razu w zamyśleniu w chmurne niebo, to nie, nie, Złotego Lwa czy innej palmy nie będzie. Jedynie ten Wąż.
O, a tak przy okazji... Mój tata, który nie jest superbohaterem, wspominał mi ostatnio parę razy, że jakiś producent czy ktoś tam pozwał niejakiego pana Raczka (znanego mojemu tacie z cytowań radiowych bardzo dobrze) za "niepochlebną" recenzję. Tak niepochlebną, że podobno całe tłumy odpuściły sobie wycieczkę do kina i gość stracił krocie. I tak teraz, przy dowiadywaniu się bardziej o tych malinowych wężach, trafiłam właśnie na tę historię z Raczkiem. Wreszcie wiem, co to za producent, co to za film (znaczy: Kac Wawa), co to za komentarz i wreszcie się dowiem, o co tak naprawdę kaman.
Hmm, z artykułu wynika, że pan ma równie niewyparzony język jak ja. Jak mu się coś nie podoba, to po prostu to mówi. No tak, za to mu płacą, ale z drugiej strony też wyraźnie nie przyszło mu na myśl, że sam zainteresowany będzie śmiał zrobić w reakcji na recenzję coś innego, niż powinien (czyli przeprosić i schować się pod łóżko) i będzie się jeszcze (na)rzucał.
A prawda jest taka, że jest coś takiego jak Film tak zły, że aż dobry. Że pójdziemy, jeśli ktoś nam powie, że ten film jest boski i super i niesamowity, ale jeśli nam powie z dzikim przekonaniem coś zupełnie przeciwnego, że jest wstrętny, skrajnie nieśmieszny i głupi do granic, to... też pójdziemy. Z ciekawości. Żeby zobaczyć jak film może być tak wstrętny, skrajnie nieśmieszny i głupi do granic.
Zresztą, czy to coś nowego? Jak jest na codzień w szołbiznesie? Znika nie to, co jest słabe, ale to co jest idealnie pośrodku. To, co budzi skrajne emocje, zawsze zostaje.
To może ktoś zapyta, dlaczego w takim razie ludzie nagle przestali chodzić do kina? Bo, uwaga, film był po prostu zły. Wściekły krytyk porównujący tamtejsze aktorstwo do przerabiania kochanych członków rodziny na dziwki i alfonsów przyciąga (nie powiem, też bym chciała zobaczyć, o co mu tak naprawdę biega...), ale znajomy/mama/sąsiad mówiący Nie idź sprawi, że nie pójdziemy.
I stało się jeszcze coś - byłam dzisiaj ponownie u informatyków wezwana przez nich na magiczną ulicę niearytmetycznej 11. I już, komputerek jest! Ale to już nie dzisiaj, jutro o tym przeopowiadam cały wpis - należy im się :)
I na koniec oczywiście cykl Głupich Pytań
Planet w Układzie Słonecznym mamy:
a) 3
b) 8
c) 23 000 000 000
_____
*Jednym z moich największych osiągnięć w ostatnim czasie, nie licząc ściągnięcia 473MB pliku przez Internet 4KB/s (to jak przepchnięcie tego wielbłąda przez ucho igielne - a więc koniec faktycznie jest blisko), było skuteczne przekonanie mojej mamy (która wiadomo, kim nie jest), żeby na tę pseudo komedię nie szła. Na szczęście się udało.
Ktoś mnie woła, czegoś chce pewnie... :D
OdpowiedzUsuńNo cóż, może i w sumie prawda. Ale w czasach tych wszystkich "poważnych" filmów "dosmaczanych" brudem i ściekiem brakuje mi bezproblemowego kina, gdzie, jak to mówisz, facet się upija, bo ma ochotę. Nawet, jeśli takie kino wychodzi badziewnie. Przecież kiedyś się wyrobią i za 105 czy 106 razem zrobią to dobrze.
Aha. Z tych tak zwanych ambitnych to imho na tym tle pozytywnie wyróżniają się "Sztuczki" - też życie bohaterów nie rozpieszcza, ale film jest cholernie pogodny. Ale oczywiście szansy na nominację do Oskara dla nieanglojęzycznego filmu mu nie dano, bo po co.
Ja w ogóle nie lubię kina "problemowego". Gdzie, że tak dziecinnie ujmę, wszyscy są smutni i tylko siedzą przy flaszce i gadają. Bywa, że naprawdę ładnie gadają i naprawdę film działa na widza jak powinien, ale u Polaków to mam wrażenie, że najczęściej film dostaje etykietkę "utwór poważny" i od tej chwili już nikt nie oczekuje od niego, że będzie się go dobrze oglądało. Ludzie całkiem zapominają, że nie ma prawdziwości bez poczucia humoru, a Polacy to już uważają to chyba za normę.
UsuńAle wiesz, w dzisiejszych czasach jak ktoś się upija, to zaraz, że pijaństwo i palący problem społeczny. A jak nie, to od razu skrajna dziecinada. Z tym tematem ciężko o normalny film, a zwłaszcza u nas.
O, jak "Sztuczki" dobre, to będę pamiętać, że polecasz. Bo nie oglądałam. Jak dla mnie w dyscyplinie udanych "filmów życiowych" wygrywają czesi, chociażby te "Butelki zwrotne".