niedziela, 26 lutego 2012

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 26 lutego 2012



A dzisiaj słoneczko takie ładne! Zamiast siedzieć w domu i robić inne rzeczy, które powinnam robić, ubrałam kurtkę (już nawet bez czapki i szalika) i zrobiłam sobie spacer dookoła wsi (pieszo, a nie latając!). I niby wszystko jak zawsze, idę tradycyjną "drogą główną" (znaczy: taką, co większa część pasów po kołach nie zatarła się w trawie), a tu nagle patrzę - zarys leśniczówkowej chatki obserwacyjnej na horyzoncie!



Był więc powód do wlezenia tam, poprzyglądania się wszystkiemu dookoła z pozycji niezupełnie lotu ptaka i powylegiwania się trochę :)




Pomyślałam sobie, że taka wieżyczka może tu stać nawet od lat '80, tak omszone i, hmm, oporostowione były te wszystkie deski i gałęzie. Bynajmniej nie znaczyło to, że ja potrafiłam się dostosować i obejść bez wynalazków XXI wieku, tj. komórki (zresztą rodzice, którzy nie są superbohaterami, wściekliby się, gdybym nie zabrała jej ze sobą). Zajrzałam sobie na początę, a tam - Dagens i jej komentarz z samymi dobrymi informacjami :) No, może poza tą o śpiewaniu - buczałam sobie pod nosem jej On. Im. Tam. Śpiewał. Bo. Go. Poproszono. wyobrażając sobie, jak odtwórca roli ósmego Doctora improwizuje na oczach proszącej go widowni. Ciekawe, co śpiewał? Pomijając jednak całą listę wrażeń pod tytułem Kurce, dlaczego ja jestem tutaj, a on nie jest tutaj? - jaki on słodki..!

Potem zeszłam na dół i pomyślałam, sobie, że przez te dwie godziny na słoneczku jutro na bank rozboli mnie głowa. Albo jeszcze dzisiaj wieczorem. Ale lepiej nie, bo dzisiaj to już na serio mam zamiar napisać ten scenariusz. Tylko że najpierw...

Można sobie zadać pytanie, jak często ludziom zdarza się być odwiedzanym przez Smurfy. A dokładniej przez ich herszta, Papę. I można sobie w zasadzie odpowiedzieć, że raczej nieczęsto, chyba że jest się superbohaterem. Albo superbohaterką.
Około 17 coś zapukało do drzwi. W zasadzie ciężko było to nazwać pukaniem, może raczej przypominało to ciche stukanie gałęzią czy wręcz gałązką, więc (ponieważ mój pokój znajduje się dość daleko od drzwi) pomyślałam, że chyba mi się przywiduje i dalej sobie wąchałam świeczkę zapachową. Rodzice natomiast nie są superbohaterami, nie mają więc takiego supersłuchu i w ogóle nie słyszeli. Ucichło. Ale to nie był koniec, bo za jakieś piętnaście minut coś pojawiło się na oknie. I wtedy dopiero zobaczyłam, że nie było to coś, tylko ktoś. Pan Papa Smurf we własnej osobie.


stąd
Papa Smurf w całej okazałości.

Powyższe zdjęcie przedstawia aparencję mojego małego gościa, jednak bezzwłocznie śpieszę wyjaśnić, że mina, na którą wtedy osobiście patrzyłam, nie była aż tak smurfastyczna.
- Ej, dlaczego nie otwierasz? - Pukał do okna powodując to samo gałęziowe stukanie, co kwadrans temu, a ponieważ nie odpowiadałam, nadal mówił cienkim basikiem. - Musiałem przejść obok twojego psa, żeby się tu dostać!
Nie powiem, lekko się zdziwiłam. Owszem, przyjmuję różnych gości od Batmana po Merkel, jednak przeważnie są oni nieco więksi. Czego on mógłby chcieć? Myślę sobie, żeby jednak już nie naciągać cierpliwości Papy wstałam i otworzyłam okno odkładając myślenie na później.
- Taaa, mój pies jest nawiedzony - palnęłam odruchowo na usprawiedliwienie nie zastanawiając się, czy pojęcie opętania znane jest Smurfom, i pozwoliłam mu (Papie, nie psu) wejść na swoją dłoń.


stąd
Przykład opętanej istoty.

- Nie wydaje mi się, jednak chyba pomylił mnie z piłką - odpowiedział. Już miałam odpowiedzieć, że nawiedzone psy chyba interesują się właśnie innymi rzeczami niż piłki, jednak on już mówił dalej. - Ty jesteś AstroGirl?
- Jestem - potwierdziłam z dumą siadając na swoim poprzednim miejscu, a jego stawiając ładnie obok świeczki (no i tak właściwie też sterty innych rzeczy). Nie gniewałam się, że nie wie, w końcu nie noszę kostiumu na codzień, żeby się nie pobrudził. Zresztą, jak by to wyglądało, gdyby każdy wiedział od razu, kim jestem? Trzeba zachować wielką ostrożność.
Z kolei tamtego wielkiego neonu Superbohaterka AstroGirl, 8km ->na wyjeździe z Gryfina mógł nie zauważyć, bo nie wiem, którędy szedł.
- Jesteś superbohaterką?
- Dokładnie.
- I pomagasz słabym i uciśnionym?
- Noooo... To bardziej Robin Hood, ale...
- Mam problem - Powiedział Papa Smurf pomimo iż nie jestem Robinem Hoodem.
- Jaki? - Spytałam, choć tak szczerze mówiąc, to zamarzyło mi się w tej chwili, że być może trzeba będzie wtłuc Gargusiowi. Klakiera pozostawiłabym mięciutkiej Kociej Rózi (cokolwiek chciałaby z nim robić o tej porze roku).


stąd
Gargamel, Klakier oraz Kocia Rózia.

Zrobił zauważalną przerwę milczenia, jakby nagle chwyciły go wątpliwości, czy ma powiedzieć czy nie, ale najwyraźniej powiedział sobie, że nie po to tyle szedł i męczył się z psem superbohaterki, żeby teraz powiedzieć A nie, jednak pomyślałem, że sam sobie dam radę.
- Zapomniałem, gdzie jest nasza wioska - powiedział wreszcie wzdychając. Odniosłam nawet wrażenie, że w jego bajkowo malutkich oczkach pojawiły się kropelki łez.
- No ależ! Damy radę! - Odpowiedziałam, choć był to raczej odruch, bo zupełnie zgłupiałam i nie miałam pojęcia, co z tym fantem zrobić. - Aaa... Jak pan w ogóle tutaj trafił? Znaczy: do tego świata?
- Cóż, zwyczajnie. Jak co niedzielę zbierałem gumijagody na sok dla siedmiu krasnolódków...
- E? - Otworzyłam oczy szerzej niż wtedy, jak go zobaczyłam. - To Gumisie..? Znaczy: krasnoludki...
- Ależ oczywiście! - Pan Papa zdziwił się moim brakiem przedsiębiorczości. - Nie zauważyła pani, że mamy już XXI wiek? Że handel kwitnie, a usługi baśniowych postaci rozreklamowane są na cały świat? Gumisia Sami ma swoją własną stronę internetową, a siedmiu krasnoludków opracowało swoją własną formułę kompresji plików!
- Eee? Czyżby 7 zip? - Palnęłam.
- Niii! 7 zip wynalazł... Nie, zaraz, Pszczółka Maja wynalazła coś innego... W każdym razie krasnoludki opracowały AVQ1024. Przecież łatwo skojarzyć!
- Yyymm... - Potrząsnęłam głową dziwiąc się, że dr Pejaś i mgr Chocianowicz nic nie wspominali o takiej metodzie.
- Właśnie po to zatrudniłem zbieraczy gumijagód, żeby krasnoludki udostępniły Gumisiom im licencję na korzystanie...
- Dobrze, ale jak pan się zgubił? - Jakoś doszłam do siebie.
- Aaa... Tak więc kiedy już odprawiłem zbieraczy i miałem wracać dobrze sobie znaną ścieżką, nagle na mojej drodze pojawiły się wielkie wściekłe Pingwiny Yeti grające w siatkówkę śnieżną!
- Ooo... Wściekłe..? Aaaale... Jak one grały w tę siatkówkę, skoro nie było śniegu?
- No właśnie wydaje mi się, że dlatego były wściekłe. W każdym razie zaczęły mnie gonić - w reakcji na to zdanie zaczęłam się na serio zastanawiać, czy naprawdę małego niebieskiego brodatego ludzika da się pomylić z piłką - i kiedy wreszcie je zgubiłem chowając się do jakiejś dziupli, to już zupełnie nie wiedziałem, gdzie jestem - dokończył bezradnie rozkładając ręce i znów się załamał.
- Cóż, ja adresu pana wioski też nie znam... - Stwierdziłam wreszcie wprost. - Ale nie ma może jakiejś mapy, jakiejś tajnej ścieżki? Nie mógłby pan odwiedzić i spytać Matki Natury albo... ten... zawołać jakiegoś bociana? - kombinowałam starając wczuć się w rolę.
- Bocianów nie ma niestety o tej porze roku - poinformował. - A Matka Natura jeszcze nie wróciła z Rio.


stąd
Jumpreza w Rio de Janeiro.

Nie zrażając się wizjami, co kilkumiliardoletnia staruszka może robić na największej imprezie karnawałowej świata, pytałam dalej:
- A nie dysponuje pan jakimś zaklęciem? Nie możnaby w jakiś magiczny sposób odczytać śladów, jakie Papa zostawia?
- Hmm... Niby można, ale gdyby mi nagle całą wioskę ujawniło... A nie masz czasem Internetu?
- A po co? - Znowu mnie zatkało. Czyżby Papa Smurf wrzucał najpopularniejsze zaklęcia na swojego bloga?
- Po Google Maps - odpowiedział jakby nigdy nic i, najwyraźniej obserwując moją minę, natychmiast się zmartwił. - Nie masz?
- Nie, mam, mam.
- Smurfastycznie!
- Ale... nie spodziewałam się... I będzie was widać z satelity?
- Nas: nie. Ale za to widać chatkę Puchatka i jaskinię Rumcajsa, a wioska Smurfów jest akurat pomiędzy.
- Ooooo... - Zdziwiłam się kryjąc rozczarowanie. - Ale to nie lepiej było pójść do pierwszej lepszej kafejki internetowej? Po co się Papa fatygował aż do mnie, skoro nawet nie miał pewności, czy mam Internet?
- Ah, bo to wcale nie o to chodziło - machnął ręką. - To że pamięć mi szwankuje, to szczegół. Ważniejsze, że cały Stumilowy Las opanowały krasnale ogrodowe!
- Krasnale ogrodowe? Jak opanowały las, to chyba raczej leśne?
- Ogrodowe! Tak się nazywają. A mniejsza z nazwą, bo one teraz nie siedzą już ani w ogrodzie ani w lesie, tylko wyleciały na miasto!
- Na miasto?
- No na to wasze miasto, niedaleko tej wsi.
Złapałam się za głowę, po czym złapałam za Papę Smurfa i pobiegłam do telewizora. Włączyłam regionalną i faktycznie - tłumy biegających niezgrabnie i pstrokato wyrzeźbionych całkiem sporych krasnali ogrodowych! Zatrzymują samochody, wyrywają torebki staruszkom (choć młodszymi też nie gardzą), krzyczą, wybijają szyby, przechodzą na czerwonym świetle. Innymi słowy robią to wszystko, czego robić, zwłaszcza krasnalom ogrodowym, nie wolno. Nawet pani redaktorka robiąca relację na żywo z miejsca zdarzenia musiała się streszczać, bo jakieś kamieniopodobne coś wskoczyło jej na głowę i chciało śpiewać.
- Ale jak to się stało? - Nie mogłam uwierzyć własnym oczom gapiąc się na ekran. Dobrze, że akurat rodzice gdzieś poszli, bo ujrzeliby swoją córkę gadającą do małego niebieskiego czegoś.
- Cóż, muszę się przyznać, że nie jestem aż taki mądry jak się wydaje innym Smurfom - spuścił głowę zawstydzony. - No bo szłem sobie wracając przez ten las, rozglądałem się za Puchatkiem, Rumcajsem albo ich mieszkaniami, aż tu nagle patrzę: krasnal! Co prawda jakiś taki szarawy trochę, ale to sobie tylko pomyślałem, że pewnie jakiś w podeszłym wieku tak jak ja, no to się prędzej dogadamy. Tylko że ja go pytam i pytam, trącam, klepię, a on nic. Wreszcie zrozumiałem z przerażeniem, że on nie jest taki szary ze starości, tylko dlatego, że jest kamieniem! Myślę więc: To straszne, krasnoludek zamieniony w kamień! Wydobyłem ze swojej podręcznej torby woreczek do odczarowywania krasnali zamienionych w kamień, popruszyłem i udało się, ożył!
- I co? Powiedział coś?
- Tak, tylko niestety nie to, co chciałem - westchnął zmartwiony Papa kolejny raz. - Powiedział: Jaki fajny towar, dawaj więcej! i zanim zdążyłem jakoś zareagować, popchnął mnie, przewrócił i wyrwał woreczek. A potem, nie wiem dlaczego, zaczął wąchać, po czym, co gorsze, poobsypywał nim wszystkie inne krasnale, które stały w ogrodzie, a których nawet nie zauważyłem!
- Ooooj... To faktycznie trochę nie fajnie...
- Niefajnie!
- No dobrze, bardzo niefajnie.
No tak, naprawdę było bardzo niefajnie, bardzo bardzo niefajnie nawet, rzec można. Patrzyłam na bandę wrzeszczących rzeźbionych ludzików i zastanawiałam się, co takiego wymyślić. W końcu dać takiemu czegoś z bani czy z prawego sierpowego, to by pewnie bolało, ale nie jego, tylko mnie, więc bez sensu.
- Czy one się czegoś boją?
- Hmm, nie wiem, nie wyglądają.
- A nie ma pan na nie jakiegoś proszku? Jakiegoś...
- Wszystko się wysypało i zanim zrobię drugi...
- Aha...
Spróbowałam sobie przypomnieć, jak takie problemy rozwiązywali w filmach akcji inni bohaterowie. Pamięć mnie zawodziła niegorzej niż u Papy Smurfa, jednak wiedziałam, że to musi być coś prostego, jakaś woda, ogień czy Szampon Head & Shoulders. Z czym mamy do czynienia: z ożywionym kamieniem, a czego nie lubi kamień?
- Dobra, mam - wstałam, żeby gonić po kostium i zwróciłam się do Papy. - Lecisz ze mną popatrzeć?

Jakieś trzy minuty potem wykonuję telefon do ośrodka tajnych Badań Synoptyczno Terrorystycznych (numer do tajnej siedziby znalazłam na ich stronie internetowej, w zakładce Kontakt - to tak dla znajomego pracownika stamtąd, Jimmy'iego Floata, bo się nie mógł nadziwić, że dzwonię, w końcu to tajna baza i w ogóle) i pytam:

- Ej, macie gdzieś może zarekwirowane to... to coś, za pomocą czego ci Niemcy rozdmuchiwali śnieg u siebie? No wiecie, tamto, takie skomplikowane coś z dziurką...
Mieli :)

Za kolejne trzy minuty byłam na miejscu, a Papa Smurf, jak mniemam, obserwował mnie z bezpiecznej odległości przy pomocy kamer telewizyjnych. Sytuacja wyglądała tam conajmniej tak jak w telewizji, przede wszystkim dlatego, że nie bardzo było jak ściszyć. Krasnale nadal biegały i wrzeszczały, teraz jednak na chwilę przyhamowały - w końcu pojawił się nowy obiekt, tj. ja, a mnie trochę uwagi już się należy. Nie wiem, czy i w jakim stopniu zwróciły uwagę na moje urządzenie do oziębiania (taaak, wiem, Myth ma fajniejsze nazwy, ale to ci z BST się tak nie postarali). Z osiębianiem chodzi o te cuda, że woda rozszerza się w niskiej temperaturze i że przez to na pustyni nigdy żaden kamień się nie uchowa. Pomyślałam więc, że może i w tym przypadku to zadziała, czyli pod wpływem temperatury kamienie, z których zbudowane są krasnale, pokruszą się na kawałeczki. No to jak się już te nieszczęsne krasnale przestały dziwić i zaczęły uciekać, to ja fruuu! za nimi!
I nawet udało mi się co poniektórych popsikać. Niestety na tym koniec, bo pomimo iż jestem superbohaterką, to krasnale latały tak sprawnym slalomem, że nie nadążałam, więc o zamarzaniu czy tym bardziej kruszeniu się nie mogło być mowy. Najwyżej lekko oszroniłam im ich kamienne fryzury. Trzeba było coś wymyślić.

Wylądowałam, myślę, myślę. I wymyśliłam! Wyciągnęłam telefon i...
- Halo... Czeeeeść, Evo! Tu AstroGirl, koleżanka Mytha. Myth mi tak wiele o tobie i o twoich ciasteczkach opowiadał, więc pomyślałam sobie teraz, że przydadzą mi się niektóre twoje superciasteczkowe zdolności, bo akurat ratuję miasto i poszukałam numeru w książce telefonicznej i... No, właśnie, jak byś mogła... Tak, najlepiej całą torbę - rozglądam się. - A najlepiej kilka.

Tak więc Ciasteczkowa Eva upiekła mi w ciągu godziny chyba z 10 kilo swoich fantastycznych ciasteczek - jaka ona cudowna! Miałam przez chwilę zamiar spróbować, ale pomyślałam, że przecież być może tego jednego jedynego może mi zabraknąć, żeby zatrzymać ostatniego krasnala i potraktować go super urządzeniem do oziębiania (dodałam przynajmniej to super, żeby nazwa jakoś wyglądała i krasnale się bardziej bały, ale Was, Czytelników, zapewniam, że to nadal to samo urządzenie).

Teraz już akcja potoczyła się błyskawicznie - wystarczyło rzucić ciasteczko Ciasteczkowej Evy na chodnik, jak najbliżej danego krasnala, żeby on się łapczywie rzucał na nie. Wszak niesamowitym wypiekom Evy nikt nie jest w stanie się oprzeć! Krasnal siedział w miejscu przez jakieś dziesięć sekund, a to już mojemu super urządzeniu do oziębiania w zupełności wystarczyło - psiiiik i krasnal zamrożony i rozkruszony. Victory!
Tylko na początku bardzo musiałam uważać, żeby nie rzucać ciasteczek między ludzi, bo mieli na nie nie mniejszy apetyt niż krasnale...

Tak oto niemalże sama (choć z istotną pomocą Ciasteczkowej Evy) pokonałam złe i nie mniej nawiedzone niż mój pies krasnale!

Później osobiście zaniosłam Papcię pod drzwi jego maleńkiego grzybkowego domku. Niby że eskorta i bezpieczeństwo, ale tak szczerze Wam powiem, że jak już po prostu nie chciałam, żeby czasem znów trafiła mu się okazja do spotkania z, dajmy na to, choinką, bałwankami czy lampkami choinkowymi...
Lecimy, lecimy, a on nagle:
- O, zobacz! - Woła patrząc prosto w dół na jakiś dach. - To jest dom Madzi! Mojej największej fanki! Hej, Madziu, hej, hej!
I machał :) Niestety, lecieliśmy bardzo szybko i bardzo wysoko, a siedząc na dworze (nawet w tak ciepły dzień) mało kto wpatruje się w niebo, więc w takim razie ja przekazuję, że machał :) I również macham <mach> i pozdrawiam małą Madzię ;)

A kurczaczki tak jak mówiłam - nowa siedziba, nowa widoczność i dostęp do promieni słonecznych :) I teraz dopiero widać, jakie po tych niecałych dwóch tygodniach są już duże!

Kroniki Kurczęce część XII:
Akwarium z profilu
Widok z lotu ptaka
Zoom




2 komentarze:

  1. oj Madzia też pozdrawia przez telefon przeczytałam jej wszystko ( bo jej mama jak zwykle nie bo nie za bardzo lubi blogi ) śmiała się i cieszyła że wykorzystałaś jej pomysł

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ wszystko dla naszych (większych i mniejszych) Czytelników! ;)

      Usuń