wtorek, 9 kwietnia 2013

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 9 kwietnia 2013


W jednym z tematów Forum DW w dziale gier, zabaw i innych takich pojawiło się takie pytanie:
Osoba poniżej lubi filmy o superbohaterach.

Abstrahując od tego, czy miałam zamiar odpowiadać czy nie, przeleciałam myślą to, co w trakcie zajęć w ostatnią niedzielę zdążyło znaleźć się na moim pendrive'ie: The Bells of Saint John, The Rings of Akhenaten, Defendor, czyli film o jakby takim superbohaterze, Christmas Carol i The Doctor, the Widow and the Wardrobe.
Nie no, skąd, problem zdecydowanie mnie nie dotyczy, ależ.

Z pewnością bystrzejsi Czytelnicy ją czują, że coś jest na rzeczy i tak naprawdę cała ta akcja nieprzyznania się do (nie)lubienia filmów o superbohaterach ma charakter konspiracyjny. No bo, rzecz jasna, jak się jest superbohaterką, to każdy szwarc charaker oczekuje, że będzie ona wprost manifestować swą superbohaterskość licząc, że jej wrogowie będą oczekiwali, że będzie się ona ukrywać. Rozumiecie, oni wiedzą, że ona wie, że oni wiedzą. Ja jestem w tej chwili oczywiście już level wyżej i wiem, że jak oni wiedzą, to nie wiedzą, że ja wiem, że oni wiedzą i wiem też, że w związku z tym lepiej nie pisać, że się ostatnio ściągnęło film o superbohaterze.

Jednakże moje poglądy na powyższe dążenie do bezpieczeństwa zmieniły się po obejrzeniu tak bardzo, że nie tylko o ściągnięciu postanowiłam napisać, ale i recenzję zrobić. Z tego co się orientuję, niewielu z Czytających ma tak, że zupełnie, ale to zupełnie nie wie, czym okaże się tytuł, który właśnie sobie upolowali. Mnie takie sytuacje zdarzają się zawsze, kiedy nagle mi się zachciewa czegoś, co w warunkach naturalnych emitowane jest o nieludzkiej porze/na nieludzkim kanale, a z jakichś powodów posiada coś, co do mnie macha:



No tak, podejrzewam, że gdybyście dostali pogląd na całą stronę hitów tego dnia, to to byłaby ostatnia opcja, o którą byście mnie posądzili. Ostatnio udało mi się nawet jako tako zdefiniować tę niespotykaną cechę mojej osobowości ciągnących mnie do największych dziwactw, jakie wyprodukowano - jeżeli autor jest na tyle pomysłowy, żeby wpaść na wizję tak odważnie nietypowego scenariuszu i wprowadził go w życie nawet za cenę niepowodzenia, to widocznie wpadł też na to, że nie musi iść po schematach i nie będziemy mieć tu kolejnego łzawego dramatu o niczym. To właśnie dzięki temu czemuś prawie osiem lat temu zwróciłam uwagę na słabo opisany tytuł Doctor Who i właśnie dzięki temu oszalałam ze szczęścia na widok manekinów ganiających po sklepach w (nie najwybitniejszym przecież) odcinku Rose. Ale to tak swoją drogą; niektórzy już to wiedzą, kocie.
Tutaj swoje zrobiły dwa ostatnie słowa, z lekką domieszką czwartego od końca. Poza tym jednym z pierwszych całościowych wniosków było to, że główny bohater nie będzie miał najrówniej pod sufitem, tak więc od razu pojawiało się spokoju nie dające pytanie, jak autor do tego podejdzie i co z tym zrobi. Aż się zdziwiłam, ale spokoju nie dające tak bardzo, że ostatecznie film załapał się na uroczystość pt: O, ale to WiFi ma moc sygnału!


stąd
Wyglądało mniej więcej jak to na samym dole. Nie dało się odczytać nazwy, ale za to jak Torrent szedł!

Scenarzysta nie długo trzymał mnie w niepewności - czy wielkim spoilerem będzie, jeśli powiem, że pierwszą sytuacją jest fragment rozmowy z psychiatrą? W tym miejscu, kiedy pomimo smutnych faktów parę razy w ciągu paru minut rozbroiła mnie ona do śmiechu (Dlaczego zaatakowałeś pana Debrofkowitza? Zdemolowałeś jego pralnię chemiczną. On: To ściśle tajne.), stanęłam przed ciekawostką: czy odtąd będę pękać ze śmiechu czy raczej spuchną mi oczy od łez? Dopiero długo po obejrzeniu skojarzyłam, że zapomniałam sobie przypomnieć o tym, że film jest dwu-, a nie trzygwiazdkowy. I bardzo się z tego cieszę - gdyby cały zawarty tam potencjał satyryczno-moralizatorsko-psychologiczno-przestępczy doprowadzić do perfekcji, gdyby chceć opowiedzieć w pełni o dzisiejszym niezrozumieniu, przymykaniu oka na przemoc, naiwności wiary w dobro i wszystkim innym, co się tu przewinęło, film byłby po prostu nieoglądalny. Byłby za poważny, za trudny, za "prawdziwy" i pozostawiałby takiego doła i mętlik w głowie, że w życiu nie dowiedzielibyście się, że coś takiego obejrzałam :D
A tak... no nie wiem, co powiedzieć, jak ująć to wszystko, co się tam przedstawiło. W końcu nie myślę o tym od dzisiaj - otóż film obejrzałam w niedzielę, a dopiero dziś rano cudny refrenik z napisów końcowych przestał szaleć mi po głowie. W sumie to nie mogło być inaczej - motyw stukniętego, który atakuje dobrem cały otaczający go świat, i stawiający ciche pytanie, kto w takim razie jest tu tak naprawdę stuknięty, jest, choć nie wiedzieć czemu rzadko wykorzystywany, istnym samograjem; nie wątpię, że gdyby dać toto pięćdziesięciu reżyserom, to otrzymalibyśmy w efekcie pięćdziesiąt równie wartościowych i pełnych obserwacji filmów. Ja, jak już powiedziałam, stawiałabym raczej na tego Kapitana Przemysłowego i potencjał satyryczno-polityczny (opis jest naprawdę mylący; nie dość, że nie naprowadza na to, co faktycznie się będzie działo, to jeszcze to dziewczyna postanawia pomóc, eh), jednak ów jest w większości jedynie tematem do dyskusji między głównym bohaterem, a jego nową towarzyszką. Najważniejsi są tu ci prawdziwi ludzie - ich podejście do "stylu życia" Arthura, troska o niego, wewnętrzna walka bezpiecznej obojętności z... czymś lepszym.
W dodatku nie ważne, czy dobzi czy źli - nawet ci drudzy nie są sadystami, którzy na widok niezbyt supermanowego Defendora rzucają się na niego, żeby pokazać mu, kto tu rządzi (ba! raczej odwrotnie!), a skorumpowany policjant z opisu jest tak ludzki, że wręcz go polubiłam. W ogóle przyjemnie wspominam tamtą wizję koegzystencji policji i grupy przestępczej, w której wszystko jest takie małe i niepopisowe - ile można oglądać wyperfekcjonizowanych inteligentnych do szału gangsterów, gdzie informatorzy wyskakują znikąd, każdy przewiduje ruch każdego i... no, sami wiecie. Albo, hehe, dla odmiany - totalne ciapy. A tutaj - po prostu ludzie. Każdy ma swoje pięć minut, kiedy robi na mnie wrażenie - wspomniany policjant: kiedy wykręca się od zabicia "superbohatera", szef policji: kiedy z ów superbohaterem pierwszy raz się wita, kiedy ze wzruszenia na końcu "ożywa" wreszcie nawet wspomniana na początku psycholożka, nie mówiąc już o Katerinie i przyjacielu głównego bohatera, którzy fajni są na okrągło, przy każdej okazji, gdy ich widzę...
Ale najczęściej, rzecz jasna, widzę samego Defendora! Dopiero niedawno dotarło do mnie, że jego postać miała duży wkład w moje odczucia wobec filmu - gość przyciąga, wzrusza, rozśmiesza, wzbudza podziw, współczucie i zrozumienie. A to z jaką powagą rozsypywał szklane kulki (na których zaraz wszyscy winni się przewracali), z jaką pasją prezentował słoik, z którego zaraz miały wylecieć wściekłe osy..! Ja wiem, wiem, że to jest właśnie to, za co film oberwał tę jedną gwiazdkę, że takie naiwne metody walki z kimkolwiek, podobnie jak to nagłe pozytywne zainteresowanie i przemiany ludzi wokół bardziej nadawały się do Kevina samego w domu, że to by tak naprawdę było obojętniej i boleśniej, ale kogo to? Liczy się ta wytrwałość, z którą on to wszystko powtarza, ta wiara, z jaką walczy, choć zawsze przegrywa, i to jak ciągle potrafi tym zadziwiać, pomimo że i tak prawie od początku wiemy, jak to się skończy, zwłaszcza kiedy wreszcie znajduje sobie odzwierciedlenie tego Kapitana Industry w osobie szefa gangu...
Bo, wbrew tego, co może się nasuwać po powyższym, tu naprawdę kolorowo nie jest i, choć film nie dorównuje w wielu względach niedawnym wpisom mojego kolegi, Mytha, to najmłodszym milusińskim go polecić nie mogę. A szkoda, bo o ile wspomniany już kolega wymyślił sobie kiedyś, że podziwiać będzie ASa z Hydrozagadki, to tak ja wymyśliłam sobie, że u mnie podobnie będzie z półszalonym Defendorem. W końcu czy naprawdę ktoś myśli, że można dzisiaj być superbohaterem z całkowicie normalną łepetyną? Jest coś dziwnego w tym filmie, że nie mogę odgonić się od wrażenia, że jest z lat '80, a nie, jak faktycznie... sprzed czterech lat. Dopiero, jak pojawiają się te wypasione napisy wyjeżdżające z głębi 3D, to człowiek ma takie dziwne wrażenie, że coś tu nie gra.


Koledzy (ani też nikt z załogi) nie zorientował się dotąd, że nie ćwiczę rzucania tartami morelowymi z żołnierzami, których nam ostatnio dosłali*. Najpierw chowałam się przed tym nudnym obowiązkiem pod szafką (to nie była jednak najlepsza kryjówka - działała zaledwie do momentu, gdy Zbigniew zajrzał pod szafkę), a potem nauczyłam się przebywać w całkowitej próżni na dachu naszej bazy i to było to. Co prawda wstrzymywanie oddechu na okres trzech godzin nie mógł nie mieć konsekwencji nawet w przypadku superbohaterki i mam wrażenie, żeJędrusiowi niepokojąco podoba się mój obecny kolor, ale oni chyba naprawdę nie wyobrażają sobie, że tam ktoś może sobie siedzieć.
No tak, ja wiem, ja wiem, że taka fajna superbohaterka jak ja nie powinna uchylać się od obowiązków, zwłaszcza że... pod wpływem powyższego utworu naprawdę zaczęłam się cieszyć, że mam taką przeciwniczkę, a nie inną. W końcu co taka Magda Gessler może zrobić? Zabić mnie ogórkiem?
No ale przyjemności przyjemnościami, a odcinki Doctora Who same się przecież nie obejrzą, nie? Jak na razie The Bells of Saint John zaliczony (gdyby się tylko jeszcze chciało recenzję napisać...), a jak dobrze pójdzie, to lada chwila się The Rings of Akhenaten zaliczy, a może nawet jeszcze któryś z zaległych z ciekawości...




____________________
*Znaczy: nie że mam rzucać i tartami i żołnierzami, tylko tartami w towarzystwie żołnierzy. Znaczy: że to ja będę miała takie towarzystwo, a nie te ciasta.
Choć na początku się nabrałam.


9 komentarzy:

  1. Kojarzy mi się ze współczesną wersją Don Kichota. Po recenzji zapragnęłam obejrzeć :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też mi zdążyło przyjść to do głowy, ale Don Kichot przede wszystkim gadał, a tak naprawdę nic trafionego nie robił (tutaj jakichś wieśniaków uznał za groźnych, tam w wiatraku zobaczył olbrzyma...), a ten gość co innego, nie mamiło mu się. Choć jednak... upraszczał sobie i to miało konsekwencje...
      Ciekawsze jest jednak inne moje skojarzenie - ze "Zbrodnią i karą". Przyjaźń z prostytutką, mądry przyjaciel, który zapewnił mu pracę i walczył o niego do samego końca, ba! nawet ten szef policji dałby się podciągnąć pod śledczego Porfirego Pietrowicza! Wtedy, jak porównać głównego bohatera do tego brzydzącego się rozkładem świata Raskolnikowa, zyskuje to zupełnie inny i pewnie trafniejszy kontekst...

      Usuń
  2. Arcyciekawie brzmi, muszę ten film obejrzeć.

    OdpowiedzUsuń
  3. A, i zapomniałam - jak będziecie sobie szukać napisów, to rozglądajcie się za niejakim jarmiszem - jeszcze nie widziałam tak dopracowanych amatorskich. I żeby było śmieszniej jedną z dwóch literówek, jakie w ogóle się pojawiły, było napisanie "mistrz" z dużej litery XD

    OdpowiedzUsuń
  4. Odpowiedzi
    1. (Zabiła mnie twoja ikonka XD)
      No ale toć ja nie oglądam, w tym problem :D

      Usuń
    2. Oj tam, będzie dobrze xD
      Ejj, nie jesteś zła, że jeszcze się nie wzięłam za TDA? :<

      Usuń
    3. Nie TDA, tylko TDU! <teraz jest naprawdę zła>
      A tak na serio - nie, skąd XD W końcu mam wybór pomiędzy: a) przeczyta i będzie się natychmiast domagała o więcej; b) na razie nie przeczyta i będę miała trochę mniejszą nerwicę w związku z pisaniem na wczoraj.
      Więc wiesz :p

      Usuń