Dia de los muertos.
Witajcie, strudzeni wędrowcy!
W związku z ostatnimi wydarzeniami musiałam pozostać kilka dni w szpitalu i następnie wypocząć w domu. Udane ferie, nie ma co. W każdym razie ostatnio boli mnie głowa. Tzn, głowa to boli mnie zawsze, lecz dziś na przykład jest jeden z tych bóli, kiedy widzisz tylko ciemność przed oczyma i czujesz jak ktoś wbija ci gwóźdź. W głowę, rzecz jasna. Stary, zardzewiały gwóźdź. Nieważne.
W każdym razie po rekonwalescencji postanowiłam się wybrać na miejsce wypadku z zeszłego tygodnia. Muszę dokonać oględzin, to pewne. Oczywiście, aby tam dotrzeć musiałam pokonać drogę przez zamiecie na przystanek. Następnie dałam się pożreć ogromnej autobusowej bestii. Lub wpadłam w łapska autobusu z piekieł bram. Po czterdziestu minutach dotarłam do miasta. Najpierw jednak swe kroki skierowałam do pewnej Ambrozji, która zmieniła wystrój. Muszę umieścić to ważne wydarzenie na blogu, ponieważ Ambrozja jest teraz piękna, cała w różowe kwiatuszki. Oj, jest słodko. Cóż, zjadłam co miałam zjeść i ruszyłam na spotkanie przeznaczeniu.
Wiecie, co jest najdziwniejsze? W mieście było cieplutko. A we mnie ta zemsta narasta i narasta. Zemsta za co? Zemsta na kim? Teraz już sama nie wiem. Myślicie, że to... magia? Że coś zawładnęło moim umysłem? Nie wiem po prostu. A ja bardzo nie lubię nie wiedzieć. W końcu trafiłam na rzeczoną ulicę. Na niej było mroczno, dosyć dziwne, ponieważ świeciło słońce.
Rozejrzałam się. W kącie, pod paletami, leżał kwiat. Nigdy jeszcze takiego nie widziałam! Podeszłam szybkim krokiem do stosu i podniosłam roślinę. Hm, nic w niej takiego nienormalnego. Jednak, przestraszona Rani patrzyła właśnie w jej kierunku. Wzięłam ją do ręki. Nic podejrzanego na razie się nie działo. Jednak, nie wiadomo, co będzie później. Ja jednak nie zważałam na skutki, powąchałam kwiat - nic specjalnego. Wyciągnęłam z kieszeni plastikową torebkę i tam upchnęłam zielsko. A to wszystko wpakowałam do torby, żeby jakoś ocalało podróż. Ale, wiecie co? Na szczęście nie było dużego tłoku w autobusie.
- Żabo! - krzyknęłam. - Dlaczego nie chcesz zejść z drogi?
- Parce que je suis une princesse et ceci est mon château! - Super, i jeszcze gada po francusku! Żaba powiedziała, że jest księżniczką i to jest jej zamek.
- Ależ, żabciu! Tak nie ładnie! Gdybyś była prawdziwą księżniczką, siedziałabyś w wieży! Czyli na przykład... - rozejrzałam się i zobaczyłam drzewo. - Na przykład tam!
- Och, rzeczywiście... - I wskoczyła na drzewo.
- A więc potrafisz cóś wydukać po polsku! Eh, te żaby...
No nic, korek zniknął a ja pędem - do autobusu. Autobus mnie szybciej znalazł. Na szczęście, kierowca był miły i się zatrzymał. Ale no w sumie... dzięki mnie ruszył.
Zaraz po powrocie do domu skierowałam się do swego tajnego pokoju. Rzuciłam torbę w kąt i wskoczyłam na krzesło, które, siłą mojego rozpędu, podjechało prosto pod półkę z książkami. Spojrzałam na nią. Z dołu do góry, z góry na dół. Matko, toż znalezienie mi co to za zielsko zajmie mi wieki! - Pomyślałam. jednak w tym momencie odezwało się COŚ. Coś miało znajomy głoś.
- Łozzzaapp, bro?! - Zza szafy wyłonił się karaluch.
- Heniek! Masz mi pomóc! Znajdź mi książkę o ziołach, kwiatach, czymkolwiek, co jest rośliną... Proszę? - Wyszczerzyłam się.
- Ehh, okej. Yoo, chłopaki! Mamy tu robotę do wykonania! Szefowa zleciła!
Tak więc wykorzystywanie innych wzrasta. Gdy oni szukali, ja poszłam kroić marchewki. Czemu, pytacie? A co, nie wolno?! Następnie zauważyłam w lodówce kukurydzę, oliwki, groszek... Mama zrobiła pizzę! [Co, wy świntuchy, myśleliście, że ja zrobię?! Phi!]
Gdy już w spokoju objadałam się kolejną pizzą w dniu, karaluszki przyniosły mi wspaniałą nowinę... No, prawie. Znaleźli książki, o które prosiłam, lecz było ich...
- CO?! - wrzasnęłam. - Pięćdziesiąt książek?! I w każdej jest o roślinności?!
- Errr... Tak. A w niektórych, jedna strona równa się jednej roślinie. No i takie najczęściej mają po tysiąc stron...
- CO?! COOO?! Umarłam. I kiedy ja to sprawdzę?! Aaa, no tak. FERIE. - Ze złości wbiłam nóż w biurko. Widelec też. Cóż, Sektencja zła, to Sektencja silna. Następnie musiałam to wydzierać. Cóż, były problemy. Następnie dokończyłam jedzenie i zabrałam się za przeglądanie książek. Ah, pewnie zaraz trafi się jakiś mądry i napisze coś w stylu: A dlaczemu nie sprawdziłaś w internecie? Czy naprawdę uważacie, że to, co jest w necie, jest sprawdzone? Pozdrawiam.
Mijały godziny... Mijało bardzo wiele godzin... I zasnęłam...
Było bardzo ciepło. Rozejrzałam się. Pożar! Muszę... Muszę wszystkich ostrzec! Zwierzęta! Smoki! Rodzina!
- Pożaaaa... -krzyknęłam i się... obudziłam?
Padało na mnie dziwne światło. Księżyc..? Chwilka, czy je jestem... Ja jestem w lesie?! Rozejrzałam się przerażona. W mroku dojrzałam postać... Chwila! To ten zboczeniec w płaszczu! Nagle usłyszałam krzyk Mistrza. Był jednak jakiś obcy... Jakby... Starszy? Pobiegłam w kierunku wrzasków mijając tę nieznaną postać. Już po chwili, jak zwykle zmęczona biegiem, byłam na polanie. Ale... chwila! Co on tu robi?! Przecież... dopiero co go mijałam! Na polanie był ten koleś od zielonych oczek i płaszcza! Nagle zauważyłam, że mam nogi w betonie! On miał tak samo, lecz... Schylił się i oderwał beton! Jak? Uformował z niego młot! Rzucił go w kierunku któregoś z drzew [Biedne rośliny.]. Jednak pan Zielone Oczka chybił i trafił w... Oktawiana! To był... prawdziwy Oktawian, nie jakaś jego kopia! Tylko, co on tu robi?!
Pan Zielone Oczka odwrócił się. Oczywiście, twarzy nie zobaczyłam, tylko, wiecie już co... Oczka!
- Dlaczego pozwalasz, aby twoje słabości pokonywały cię? Czy nie lepiej byłoby pokonać nimi swych wrogów? - Usłyszałam.
Obudziłam się, przerażona. Zasnęłam na podłodze! Z książką! Już miałam ją zamknąć, gdy nagle mój wzrok przyciągnęła ilustracja na stronie. Czy to... Tak! To ten kwiat! Wstałam i natychmiast się wywaliłam. No tak, nigdy nie wstawajcie tak szybko jak ja po drzemce na podłodze. Położyłam otwartą książkę na biurku i spojrzałam na zegarek. Zbliżał się świt. Kurde, ja tu rozwiązuję zagadkę, być może życia a tu co? Pic mi się chce! Cóż, nie dyskutowałam z podniebieniem i zeszłam na dół. Gdy szłam z szklanką w jednej ręce i kartonem z sokiem w drugiej, usłyszałam ciche pukanie do drzwi. Hmm, o tej porze? - pomyślałam. Odstawiłam sok na najbliższą półkę i wraz z szklanką podeszłam do drzwi. Nawet nie patrząc, co jest za drzwiami, otworzyłam je. Zobaczyłam jakiegoś chłopka w moim wieku. Trzymał się za pierś, miał... ranę po nożu!
- Proszę... Pomóż mi... - usłyszałam i chłopak zemdlał.
Piosenka na dziś:
Dobranoc?
Kwiatka mogłaś sprawdzić na wiki, następnie popatrzeć w źródła i od razu otworzyć daną książkę. Po za tym nie źle wyszedł ci ten kwiatek.
OdpowiedzUsuńToż to skan z książki! :D
UsuńWiki mnie nie lubi. :< [No dobra, w każdym poście wychodzi, że jestem głupia.]
po pierwsze wikipedia kłamie, a pod drugie wikipedia nie ma mutagennych kosmicznych kwiatków :)
UsuńAle fajny kwiatek! :D
OdpowiedzUsuńMam nadzieję,że jakiś leczący rany bo ten biedny facet będzie go potrzebował...
Francuska żaba księżniczka... Padłam.
Tak naprawdę to mutagenny kwiat mięsożerny z podgatunku "głodnymaut" z rodziny "słodkajesteś"
OdpowiedzUsuńNie znam tej rodziny .u.
UsuńxDDD
To jest jakaś wielka bujda, przecież nie kroiłaś żadnych marchewek!
OdpowiedzUsuńSkąd wiesz?! Marchewki są mniamciu. \m/
Usuń