środa, 17 października 2012

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 17 października 2012



Co to się stało...
Mignęło mi w pamięci parę obrazów. Jeszcze bez otwierania oczu wymacałam ręką coś kanciastego (był to oczywiście jeden ze schodków), podparłam się, podniosłam, złapałam drugą ręką za głowę, dopiero wtedy otworzyłam oczy i obwieściłam światu:
- Widziałam Elvisa.
- Serio? Elvisa? - popatrzyła jak na głupią. - A ja Michaela Jacksona.
Przez chwilę mrugałam i zastanawiałam się, czy Eli może mieć rację, a wizja mogłaby być wynikiem uderzenia w głowę czy innego eventu. Zastanawiałam się nad wieloma rzeczami, jak to, co tutaj właściwie robię (stan nieustalony), co robi to siano w moich włosach, co się stało zanim musiałam zbierać się z podłogi, kto to jest Sowa, dlaczego moje oczy patrzą na pomieszczenie, jakby miały klaustrofobię, a wreszcie (tu rzut oka w bok), czy rozmówczyni ma ochotę coś wiedzieć na powyższy temat (nie, wyglądało na to, że kulinaria to nie jej specjalność). Ona tymczasem rozkazała:
- Wstań. - Podaje rękę. - Idziemy do szefa złodziei.
- Nie no, to naprawdę był Elvis... Taki na biało, z dużą grzywką... Chyba że to jakiś Madox był...
- A czy to ważne? - wzruszyła ona ramionami. - Ja widziałam Michaela!
- To w takim razie szukamy Michaela czy Elvisa? - Wreszcie się podniosłam. - Wiesz, nie wiem, jak to jest na co dzień w tej pracy, ale ja nie często widuję zmarłe gwiazdy pop...
- Idziemy do szefa! I zapomnij o tych cholernych gwiazdach!
Zdenerowała się. Przyglądałam się jej przez chwilę starając się ocenić, czy było to spowodowane moim amatorskim zachowaniem, czy niemożnością zawarcia bliższej znajomości z Michaelem i/lub Elvisem. Stwierdziłam natychmiast, że niestety to pierwsze.
- O niektórych rzeczach nie można zapomnieć - mówię ni do siebie ni do niej z dziwną powagą, a potem dodaję w odpowiedzi na nagły powrót woni, która unosiła się z rudowłosej panny. - Ani nie można przestać ich czuć.
Eli prychnęła obrażona i natychmiast ruszyła biegiem przed siebie. No to ja za nią.
Wizja Elvisa Presleya biegającego po podziemnych korytarzach mogła wydawać się zachęcająca, jednak nie dla takich weteranek jak ja, tak więc w miarę szybko wywiała mi z głowy, skutkiem czego mogłam zająć się sprawami naprawdę istotnymi (co, u licha, robi to siano w moich włosach???).
Wyszłyśmy z ciemności do codziennych żarówek i zdziwiona zauważyłam, że otaczające ściany zdobi cała elita malarska - Słoneczniki, Makowe pole, Dama z łasiczką i naście innych, których nie potrafiłam nazwać po imieniu.
To ma sens stwierdziłam nagle, dziwiąc się, że jednak coś może tu mieć sens. W końcu to szef złodzieji! Strach myśleć, co jeszcze tu znajdziemy...
Atmosferę cudownych dzieł sztuki psuł jedynie jakiś szkielet, który stał pomiędzy nimi, oraz suszony nietoperz zwisający kawałek dalej z sufitu, aaaaaale... Monie Lisie to nie przeszkadzało - jak zawsze uśmiechnięta od ucha do ucha.


stąd
Mona w temperaturze pokojowej.

Mnie przykładowo nietoperz trochę jednak przeszkodził. Różnica polegała zapewne na tym, że Mona Lisa, wisząc stosownie na ścianie, nie biegała po schodach, tak więc nie groziła jej ewentualność zderzenia się z tym nietoperzem. Gdyby takowa istniała, albo nawet, co gorsza, doszła by do skutku, z pewnością przestałaby się uśmiechać. Ja w każdym razie przestałam, podobnie jak Eli, na którą wpadłam na nią zaraz za nietoperzem (znaczy: wpadłam na nią ja, nie nietoperz).
A dalej były schody-dy-dy-dy-dy-dy...
Na szczęście nie było tak źle, bo Eli okazała się byś świetnie zabezpieczona na wypadek spadania ze schodów (często jej się to zdarzało?) - w jednej chwili nie wiadomo skąd wyskoczyły białe worki, które błyskawicznie wydęły się i napompowały w pełnowymiarowe poduszki powietrzne, a następnie usadowiły na kolejnych stopniach schodów.
- Będzie w nich pełno grzyba - usłyszałam i, faktycznie! głos nic a nic nie był połamany. Co nie znaczyło, że zrozumiałam aluzję na temat grzybów.
- W czym? - zapytałam więc.
- W amortyzatorach.
- Znaczy: w tych..? - zamachałam palcem nad białymi konturami. - A czemu? W ogóle to skąd je nagle wzięłaś? - Nie wiedziałam, o co mam zapytać najpierw. - Genialny wynalazek! - dodałam jednak z uznaniem, kiedy już się podniosłam, a ona jeszcze nie. - Niczym jakiś James Bond!
- James Bond to przy mnie Pan Pikuś - Mrugnęła do mnie prostując się z dumą i zabrała się za zwijanie poduszek. - Jesteśmy na miejscu.


stąd
Pan Pikuś.

Rozejrzałam się więc. Drzwi, które zastąpiły nam drogę, wyglądały stosownie do obrazów - pozłacany mahoń, obity miękką czerwienią, lew zamiast klamki...
Właśnie ten lew przykół moją uwagę najbardziej - nagle przypomniały mi się te wszystkie filmy z Indianą Jonesem, co ludzie wpychali ręce w różne nietypowe miejsca...
Co prawda tam kończyło się to różnie - ruchome ściany, zapadnie... No ale czy ja jestem od myślenia?
I nie uwierzycie! Ten lew... nie, nie odgryzł mi ręki (ani niczego innego). On ryknął!
W takim razie ja też ryknęłam:
- To coś ryczy!
Wtem wrota otworzyły się. Jakby było mało lwa i wrót, które też do najcichszych nie należały, za sekundę wydarł się jeszcze facet, który je otworzył:
- Co to ma być?!
Już miałam kazać mu się nie zamknąć, bo nie jesteśmy głuche, dla pewności spojrzałam jednak na Eli - być może kolejny jej znajomy? Ale ona miała już kaptur z powrotem na głowie, więc... jak to mówią: w Matrixie coś zmieniają.
- Mastiusie... - szepnęła łagodnie, jakby chciała go zaczarować. - To ja... Elizabeth.
Jej szacunek sprawił, że facet i mnie wydał się czymś więcej niż hałaśliwym dodatkiem do drzwi. Wysoki brunet o niebieskich oczach i czarnym garniturze nagle się uśmiechnął.
- Wchodzcie. Kim jest twoja koleżanka?
- Ja... - pisnęłam prawie pytająco. - Jestem AstroGirl. Superbohaterka.
- O. Bardzo ładnie - skomentował tajemniczo.
- Wazeliniarz... - Mruknęła.
- Czego ode mnie chcecie? - zapytał wreszcie z błyskiem w oku. Błyskiem w oku, który świadczył o tym, że i on liczy, że dostanie coś fajnego.
- Odzyskać mój samochód.
Taaa. śmiechnęłam się kpiąco. Całkiem jak z moją siostrą, która nie jest superbohaterką. Po co drugi zagubiony przedmiot mogę latać do niej.
- Nie mam żadnego samochodu - odpowiedział.
No! Na serio jak siostra!
Wpadł mi do głowy pomysł, jaki wkurzyłabym siostrę. Ten laluś był taki wyelegantowany, a Eli chyba już zaczynała do niego tracić cierpliwość...
Podeszłam lśniących w bieli kryształów w kształcie czaszek, ułożonych na rzędzie piedestałów przy ścianie, i wzięłam do ręki pierwszą.
- Ej, ty tam... - krzyknęłam do mężczyzny. - Czy toto... ten gadżet Szekspira dużo kosztował?
- Jest bezcenna - obwieścił rzeczowo, choć i nie bez paniki.
Spojrzałam jeszcze pod kaptur Eli w poszukiwaniu aprobaty, a kiedy ją znalazłam, kryształ "niechcący" wymsknął mi się z dłoni.
I tu właśnie upewniłam się, że był to jedynie kryształ, a nie diament - błyszcząca rzeźba rozbryzgnęła się na proch, czego diament by nie dokonał.
Garniturowemu elegantowi prawie łzy stanęły w oczach.
- I nie waż się wzywać ochrony - pogroziłam mu do tego palcem. - Bo wszystkim nakopię równo i jeszcze coś się potłucze!
- Weź ten cholerny samochód... - syknął wreszcie przez zęby i rzucił jej kluczyki. Na koniec jednak dodał. - Tylko coś za coś.
- Czego chcesz?
No ciekawe... Gość patrzył i patrzył. Wreszcie:
- Oddaj mi swoje skarpety!

No tak... Jak to mawia Myth: czy skarpety Eli mogą okazać się wewnętrznie zaprogramowaną do przejęcia kontroli nad Waszyngtonem sztuczną inteligencją? Czy jest na nich wyszyty tajny kod odblokowywujący bombę neutronową składaną potajemnie po trzeciej stronie Księżyca? A może Mastius schował sobie tam swoje drugie śniadanie i dopiero teraz sobie o tym przypomniał?


stąd
Czy skarpety Eli mogą stanowić przerażającą zaawansowaną broń chemicznobiologiczną?

Tego wszystko i o wiele wiele więcej dowiecie się... u pierwszej lepszej sprzedawczyni w odzieżowym, no ale jeśli macie ochotę, to przeczytajcie o tym w kolejnym poście :)



2 komentarze: