poniedziałek, 12 marca 2012

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 11 marca 2012



Kitina zameldowała mi dzisiaj, że widziała Desmonda. Tego, co obwieszcza, że komuś coś tam się znowu stało in BydgAszcz. Ja sobie pomyślałam najpierw, że jej celem było powiadomienie mnie (na wypadek, gdybym sama nie widziała), że ów pan właśnie wrócił do ramówki reklamowej, a więc tymczasowo nie ma zamiaru z niej schodzić. Tak dla mojego dobra psychicznego (?).
Dopiero po jakimś czasie zaskoczyłam, że głupia jestem, bo Kitina nie korzysta z telewizora, za to... mieszka w Bydgoszczy.

Kolejna informacja, tym razem od Super Informatyka - dzisiaj Dzień Przytulania. Przekazuję więc w jego imieniu wszystkim:
while (1) {
do ;
}

Poza tym ów kolega pochwalił się, że dzisiaj u niego na rynku w Goleniowie jakiś koleś w złotej zbroi bardzo tanio sprzedawał melony.
Kurce, ja miałam nadzieję, że on to do jakichś niecnych, nawet nie mieszczących się w moim pojęciu celów, te melony skombinował, a on je poleciał sprzedać na pierwszym lepszym bazarze. To jak on sobie wyobraża to swoje panowanie nad światem? Ma zamiar naruszyć równowagę ekonomiczną krajów cywilizowanych (?) przez manipulację cen owoców egzotycznych?

Ostatnio był w telewizji, bodajże na moim ulubionym i wiecznie zaskakującym Pulsie, Wiedźmin. Słynne polskie sapkowskie fantazy, więc, pomimo że nie szaleję za fantazy, ucieszyłam się, że będę mogła zobaczyć i ocenić. Jednakże mama, która nie jest superbohaterką, ostrzegła mnie, że lepiej nie. I to tak konkretnie z grubej rury, że zupełnie jak ta Stara baśń i że w ogóle dialogi niedobre i brak akcji jest, przyjęłam więc przed telewizorem nieufną pozycję "ostrożną". Nie tylko w stosunku do ów audycji jednakże, ale i do mamy, ponieważ wspominałam ostatnio o jej niefarcie do nazywania wszystkiego smętem.

Ale - niestety. Okazało się, że mama miała słuszność - jedno z najbardziej znanych czy może nawet zaryzykuję i powiem: największych polskich fantazy okazało się smętem. Stara baśń? Ba! Ekranizacja Samotności w sieci - oto odpowiednie porównanie (biedny Wiśniewski...). I to od pierwszej minuty. Tutaj ktoś spaceruje, tutaj szepce, tutaj ktoś na koniu odjeżdża... Tylko że jest w tym wszystkim coś, co zrozumieć ciężko - jak taka parodia terminu akcja może się obracać w tak cudownie dopracowanej scenerii, od której oczy mi błyszczały? Miałam wrażenie, że ktoś na światowym poziomie skonwertował literki na obraz - te stroje! Ta barwa, te guziczki, wzory! I fryzury! Że już o zamkach oraz ich wnętrzach niczym żywcem wyjętym ze średniowiecza i lasach, które aż rozsadzają składową zielonego w RGB telewizora, nie wspomnę. Tylko że na tle tego mamy ludzi, którzy sami nie wiedzą, co robią, którzy coś tam burczą, ale bez wyrazu i zaraz się rozjeżdżają... Ludzie! Przecież jakby tym tam aktorom dać do czytania choćby dialogi z Mody na sukces, to by się można było zakochać!

Jak na to patrzyłam, to od razu przypomniał mi się Władca Pierścienia (I, II i III) - to wręcz niesamowite. Ta sama szczegółowość, nastrój, jakość wszystkiego. Wydaje się, że jak już się dokona takiego cudu, to potem tylko machnąć coś do czytania i jazda. A tu nie... Bo pieniądze, czas i dokładność to jedno, a pojęcie o tym, co się robi, do czego się dąży i jakich środków należy użyć, żeby to osiągnąć, to co innego. Paradoksalnie odwzorowanie wizji, która jest w książce nie wymaga zbyt wielkiej wyobraźni, w każdym razie nie takiej, która potrzebna jest tam do tego, żeby umieć się nią posługiwać. Nie wiedzieć czemu, Amerykanie i cała reszta świata* jakimś sposobem ogarniają, że nie wystarczy, żeby film wyglądał, a naszym rodakom ta teoria jest zupełnie obca. Generalnie - im większy budżet, tym gorszy film, bo przecież jak już się wynajmie do zdjęć drogi apartament albo odstrzeli zamek, to fabuła sama się zrobi.

Wielu początkującym pisarzom czy niekiedy amatorom obrazu opowiadam, że wszystko co robią, ma znaczenie. Nie wystarczy opisać kolejno i szczegółowo, co się wydarzyło, ująć w kadrze jak najwięcej, żeby wizja płaczącego dziecka wzruszyła odbiorcę, a relacja z randki zaciekawiła. Zależnie od doboru słów, "jaśniejszych" i "ciemniejszych" określeń, rodzaju ujęcia czy długości zdań możemy każdą sytuację zinterpretować inaczej, wywołać śmiech, strach, kpinę, czy co tam jeszcze chcemy, zależnie, jaką wymowę uzyska nasz tekstu lub zdjęcie. Nie jest tak, że liczy się tylko to, co pokażemy dosłownie - trzeba nauczyć się wyłapywać, co takiego nasze dzieło mówi także "tylnymi drzwiami". Czy akcja aby na pewno biegnie szybko czy może z jakiegoś powodu sprawia wrażenie spokojnego skupienia? Czy ta fotografia/opis faktycznie oddaje wdzięk danej osoby lub może jedynie jakąś niezamierzoną pustą wyniosłość?
Można wzruszyć i zainteresować choćby i puszką melasy stojącą na stole, jeśli się wie, co i jak trzeba robić, żeby manipulować odczuciami czytelnika/widza. To jest niemal jak praca iluzjonisty, więc nie można tego olewać.

Ale dlaczego powinnam to tłumaczyć też scenarzystom, którzy biorą za to pieniądze?

W każdym razie te wszystkie marudzące przemyślenia od razu przyciągnęły mi na myśl opowiadanie Zamieniła mnie w kamień, którego nową lepszą wersję/interpretację postanowiłam stworzyć dla Niessamowitego Profesora. Ów Pan marzy, żeby pisać romanse dla kobiet, jednak pomimo posiadania pomysłów, setek doświadczeń życiowych, a także żony brakuje mu właśnie tego elementu interpretacyjnego. Nie wie, co pisać, żeby napisać, jak oddziaływuje na czytelnika to, co jest napisane. Każdą informację uważa za równie ważną, do tego często przy przyznawaniu priorytetów ponosi go miłość do gadżetów elektroniki...
Wysłałam mu jednak wreszcie swoją wersję - kilkustronicową opowieść o nietypowej propozycji, którą otrzymał pewien pan od pewnej pani, a która polegała na pozowaniu do antycznego posągu greckiego biegacza. Nagiego, jak to w Starożytnej Grecji.
Chyba ze cztery dni mi to zajęło. I po namyśle postanowiłam się podzielić z Wami oboma opowiadaniami.

Ja wiem, różnica przyprawia o zdecydowany uśmiech na twarzy, co nie znaczy, że wolno się śmiać. Jak ktoś chce się śmiać, niech najpierw napisze coś takiego sam To jest jedynie wersja porównawcza dla zainteresowanych, żadnego śmiania się z pana Profesora.

Hmm...



Kiedy tak ostatnio patrzę na ten obrazek, to myślę sobie, że mam coś z Ace z tym Niessamowitym Profesorem.
Ale po co mam się rozpraszać, niech będzie profesor XD

No. A teraz w nagrodę mam zamiar sobie obejrzeć The Visitation. Bo mnie Capitano Senseschi nakręcił na Piątego i mi się należy :)



____________________
*Warto dodać, że jeśli chodzi o sensowność Władcy Pierścienia, to odpowiada za nią gość, który nigdy wcześniej takiej góry pieniędzy na oczy nie widział. Wcześniej zajmował się tylko banalnymi horrorami kręconymi przy pomocy kilku kolegów i jednej kamery, co jak dla mnie wszystko wyjaśnia, bo straszenie zielonym jogurtem i wypiekanymi maskami to zupełnie inna skala problemu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz