środa, 1 lutego 2012
AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 31 stycznia 2012
Zapowiadany dalszy ciąg przygód z kasetą - otóż akcja zaczyna się rozwijać. Znaczy: zrobiłam trochę więcej niż obejrzenie kasety z wierzchu, ale szaleństw raczej nie było. Skoro wczoraj namierzyłam kasetę, postanowiłam coś z nią zrobić. Coś obejmowało kilka ogólnie związanych ze sobą czynności jak nagrywanie z innej kasety uruchomionej na magnetofonie, nagrywanie z laptopa (ważniejsze, bo w końcu o to mi ostatecznie chodziło) i od czasu do czasu powrzeszczenie do lufcika, żeby w razie słabej głośności mieć jednak jakieś dowody zbrodni. Rzecz okazała się bardziej skomplikowana niż myślałam, bo co rusz kaseta nie była wystarczająco odwinięta i ciągle trafiałam recordem w ten biały obszar przed właściwą taśmą magnetyczną (po co to te fragmenty w ogóle tam są???), czego odkrycie zajęło mi parę minut. Próby wkręcenia do akcji laptopa okazały się być jeszcze większym wyczynem, bo namierzenie elementu, który odpowiada za emisję dźwięku, nie mieściło się w zakresie moich supermożliwości. Pomachałam dyktafonem po trochu to tu, to tam, ale nie byłam zadowolona z usługi.
Ostateczne efekty dźwiękowe: mizerne jakieś takie... Nie jestem koneserem, ale granica przy której utwór staje się buczeniem, była niestety niebezpiecznie bliska przekroczenia. Więc jeżeli nic nie wymyślę, to nici z moich niecnych planów wyniesienia Pet Shop Boys poza komputer
Stwierdziłam, że uwielbiam swoją przewidywalność. Może to być powód do namysłu w czasach, w których każdy dąży do orginalności i zaskakiwania (znaczy: bycia zaskakiwanym, oczywiście) przez ludzi i przez sytuacje. Jednak jeśli już ktoś podejmie się tego namysłu, to zauważy, że podoba mu się, kiedy na jakieś nowe "zjawisko" (np. dentystę dobierającego się do naszego zęba czy minusa przy jakimś szczególnie głębokim komentarzu na FaceBooku) zareaguje w sposób przez siebie przewidziany, wzięty przez uwagę i "przyzwyczajony". To daje takie poczucie bezpieczeństwa i zaufanie dla siebie samego. Analogicznie fajnie jest mieć stały oczekiwany efekt np. przy okazji fundowania sobie gofra z kremem czy znajdywaniu ukochanej płyty (czy kasety XD ) na stoisku w Empiku. Ja odkryłam to coś puszczając sobie tę banalną audycyjkę. Czwarty raz z rzędu.
Radykalna zmiana naszych upodobań czy osobowości co jakiś czas musiałaby być wnerwiającym przeżyciem.
Kolejny dzień zachwycania się lodowiskiem. Nie wiem właściwie, co takiego, psychologicznie rzecz biorąc, jest w szorowaniu butami po twardej przejrzystej substancji, ale odkryłam, że popołudnie bez tego typu rozrywki uważam za dzień stracony. Załączam dokumentację:
Ostatnim odkryciem jest mało optymistyczny i dość surrealistyczny akcent zamarzniętej ryby, którą Super Informatyk określił mianem Frosty i która stanowi wyjaśnienie, czemu w naszym stawie (znaczy: stawie obok, nie w tej dużej kałuży) latem jakoś niewiele pływa...
No i wreszcie odpisałam Nieposkromionej :) Wreszcie, od 18. chyba czekała. A mnie zawsze zajmowało coś innego. I pewnie nadal zajmować będzie - cóż, walkę z Czasem (nawet nie z jego brakiem) przegra najcześciej nawet superbohater... No ale odpisałam, więc mam nadzieję, że się ucieszy i jakoś dożyje sobie spokojnie do następnego listu.
W telewizji leciało coś, co jak poznałam z mamy opisu, streszczał kiedyś w dwóch zdaniach pewien krytyk Gazety Telewizyjnej w ten mniej więcej sposób: Steven Seagal (!) kontaktuje się z sierotą z Polski (!) przez Internet (!) i wyrywa ją z rąk porywaczy. Bardzo mi szkoda, że brak mi teraz tego kawałka papieru, bo nie umiem zacytować tego tak dokładnie i na pewno wstawiłam te wykrzykniki nie tam, gdzie trzeba. A trzeba niewątpliwie, bo utwór (o tytule Poza zasięgiem, 20:25, 1TVP) w pełni zasługiwał na odjęcie mu conajmniej czterech gwiazdem z sześciu. Nie dość, że było to klasyczne łubu-du z robieniem mnóstwa wybuchowych rzeczy bez przejmowania się fabułą, która najwyraźniej wpadła pod samochód gdzieś na początku filmu i z zakończeniem pt. Tak marzyłem, żeby cię zabić ciągnącym się ospale bite pół godziny (bez reklam!), to jeszcze z interesującym kwiatkiem językowym. No bo widzimy Pałac Kultury i Nauki, a nie da się uświadczyć jednej osoby, która bąknie coś po polsku! Ja rozumiem jakaś policjantka, co pomagała czy jakiś inny ambasador, ale żeby kilkulatki z sierocińca po angielsku płynnie nawijały? Noooo, a jak już Seagal dopatrzył coś w tutejszej gazecie, która nie była skażona śladem polskości to już wiedziałam - tam musiał wylądować jakiś TARDIS.
Swoją drogą... Pisze Produkja USA/ Polska/ Wielka Brytania. To w takim razie, co to znaczy reżyseria: Po-Chih Leong..? Chyba że to jakiś Monty Python się tam wcisnął, a ja nic nie wiem.
Dobra, a teraz do pośpiewania ani nie polskie, ani nie angielskie:
(Chciałam dać odtwarzacz stąd, ale chyba mi łącze nie wyrabia )
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz