niedziela, 9 września 2012

Death Bride, Cyrograf Zemsty 9 IX 2012

Nie było go w mieszkaniu.

Ze złością kopnęłam leżący pod blokiem kamień. Od butów porobiły mi się na piętach odciski, sukienka drapała w plecy. Czułam, jak paski na udach wrzynają mi się w skórę. Do tego byłam sfrustrowana i zła.

Pić. Rzadko topię złość w alkoholu, lecz dziś to było chyba jedyne wyjście.

Podreptałam do najbliższego pubu. Był obskurny, brzydki i śmierdzący, pełen rozpitych facetów i frywolnych, na pół rozebranych panienek tańczących coś, co zapewne miało być tańcem erotycznym. W powietrzu unosił się gryzący zapach palonego tytoniu, dym wielu papierosów tworzył wielką, szarą chmurę, przez którą przedarłam się w kierunku lady. Oparłam się. Barmanka z głębokim dekoltem spojrzała na mnie przeciągle, polerując szklankę.

- To nie miejsce dla dam - stwierdziła z żalem w głosie. Wyglądała na zmartwioną tym faktem.

- Podaj mi jednego - powiedziałam cicho, rzucając na ladę brzęczące monety. Skinęła głową.

- Co tu robi dziewczyna jak ty? Ta spelunka raczej nie przyciąga nowych klientów, mamy tu tylko stałych. - Mrugnęła do mnie. Podsunęła mi pod nos kieliszek wódki.

- Jestem zła na cały świat - powiedziałam, wzdychając z rezygnacją. Chwyciłam kieliszek w dwa palce, zbliżyłam do ust.

Jak w liceum.

Przechyliłam kieliszek, wlałam jego zawartość go gardła. Wzdrygnęłam się. Dawno nie piłam.


- ...ktoś dyskretny i stanowczy, ale cichy! To trzeba zrobić dokładnie, bez pytań... - szeptał ktoś, kto stanął tuż obok mnie. Trudno było go usłyszeć w gwarze. Nieznacznie przechyliłam głowę w jego stronę, ciekawa o co chodzi w rozmowie.

- Zrozum - przerwał współrozmówca - nie znam żądnego płatnego zabójcy, a nikt kogo znam nie zabije...

- Panowie - przerwałam. Pojawiła się w mojej głowie iskierka nadziei na znalezienie sobie sensu życia... A może to efekt wypicia kieliszka? Ale jednego..?

Dwie twarze zwróciły się w moją stronę. Żaden z mężczyzn nie był wypity. Oboje byli wystraszeni. Uśmiechnęłam się łagodnie.

- Ja znam kogoś, kto zabije... Za odpowiednią sumę. Bez pytań. Bez drążenia... Cicho, że ofiara nawet się nie zorientuje - szepnęłam miękko. Poczułam ciarki na plecach.

- Kto to? - spytał mężczyzna siedzący koło mnie.

- Oblubienica Śmierci - odparłam. Poczułam wzbierające we mnie podniecenie.

***

- Tam, w oknie - wskazał jeden z mężczyzn, ten, który siedział przy mnie w spelunce. Drugiego nie było z nami.

Siedzieliśmy w krzakach pod domem jakimś domem na przedmieściu. W oknie paliło się światło, był już wieczór. Widać było postać krzątającą się po pokoju - dorosłą kobietę.

- Nie zostaw śladów. Ciała. Nic. - Mężczyzna był nerwowy, co chwilę przecierał spocone czoło chusteczką. - Niech to wygląda na ucieczkę. Tak. Weź jakieś jej rzeczy. Portfel. Zakop, zniszcz, spal, niech ona nie wróci - mówił.

- Zaliczka? - spytałam, patrząc w okno. Zabić, dać uciec? Jak ucieknie to doniesie, raczej nie będzie mi wdzięczna. Jak zabiję, splamię krwią moje ręce jeszcze bardziej...

A co tam, przecież to tylko jedno życie mniej. Nie znam człowieka.

Mój zdenerwowany zleceniodawca wcisnął mi w rękę zwitek banknotów. Przeliczyłam je pobieżnie.

- W porządku. Jeśli nie dostanę reszty po wykonanej robocie znajdę cię i wypatroszę, jasne? - spytałam lekkim tonem.

- Tak - odparł mój towarzysz drżącym głosem. Uśmiechnęłam się do niego.

Wzięłam rozbieg. Wskoczyłam w otwarte okno na parterze, przebiegłam schody. Zniknęłam. Bezgłośnie wślizgnęłam się do pokoju kobiety na piętrze - wycierała kurze, dlatego się krzątała.

Złapałam ją, ogłuszyłam. Zebrałam kilka jej rzeczy, wywaliłam za okno, by potem je spalić w oddali...

Miała poważną twarz. Jak mama.

Sentymenty.

Wymierzyłam sobie plaskacza w policzek. Złapałam kobietę, przerzuciłam sobie przez ramię. Zgasiłam światło i wybiegłam z domu przez frontowe drzwi, zamykając je za sobą na klucz znaleziony w pokoju kobiety. Zebrałam rzeczy do torby. Biegłam dalej, przed siebie.


Raz. Dwa. Trzy. Nieświadoma, bezbronna, z podziurawioną klatką piersiową leżała na tratwie przy rzece, z dala od domu. Rzuciłam torbę na martwe ciało, podpaliłam tratwę i puściłam ją, by dała się porwać nurtowi.

Ogień oświetlał moje ręce. Płomienie zdawały się być czerwone, jak krew, która mnie znów splamiła.

Żale, niepotrzebne żale.

Zleceniodawca siedział w pubie, tam, gdzie się umówiliśmy.


- Nie wróci - zapewniłam go. Podał mi gruby zwitek banknotów.

Odeszłam, zastanawiając się nad jednym. Tylko jednym.

Czy ta droga mi odpowiada?

3 komentarze:

  1. No i przez ciebie mam teraz jeszcze mniejszą sympatię do wycierania kurzy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurze to dobro, nie niszcz go!

      Usuń
    2. mam pomysł ! pościerajmy kurze o 23:00 ! może ktoś nas zamorduje !

      Usuń