sobota, 3 marca 2012

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 3 marca 2012



Pochwalę się - tak jak planowałam, dopisałam coś wczoraj dla kolegi Capitano :) Trzy strony arialowo dziesiątkowym maczkiem.
Przejście w tryb pisz z trybu czytaj nie było jednak łatwe, kiedy znowu jakoś tak przypadkiem zdarzyło mi się kliknąć na temat McGanna na Whomanistyce (ah, te skróty w przeglądarkach!). Dagens wystawiła parę starych-nowych zdjęć i już po zetknięciu z pierwszym mój system natychmiastowo przeszedł w stan oglądaj, a potem przestał odpowiadać. Więcej o wrażeniach tutaj, w pierwszym poście, jednak nie odważyłam się tam zawracać koleżankom głowy o tym, że na tym zdjęciu facet szalenie przypomina niejakiego... Arseniego Toderasa. Tak, właśnie tamtego, od którego pożyczyłam sobie nazwisko.
I przypominałby moim zdaniem jeszcze bardziej, gdyby nie drobna różnica wieku, bo z równania dat wychodzi mi, że Paul był od 21-letniego Arsiego o jakieś sześć lat starszy.
A to ci fart...
Ale nos ma jednak inny.

No tak - 29 lutego za nami, a w telewizji i radiu jak sport był, tak jest nadal. Biegający/skaczący/pływający/kopiący piłki sportowcy to jednak nic. Im się wcale nie dziwię - wyuczyli się na konkretny zawód, mają pracę, sławę i fantastyczne pieniądze, że już nie wspomnę o tym, że ta "praca" to samo zdrowie. Ale niech mi ktoś powie, po co my - szarzy obywatele bez stabilnej pracy, perspektywy uczciwej emerytury (o której już raz wspominałam) i widoków na przyszłość, płaczący nad śmiesznymi politykami i parodią gospodarki - to oglądamy? Oglądamy, ba! cieszymi się tymi całymi mistrzostwami! Cieszymy się, kibicujemy, radośnie kupujemy biało-czerwone szaliki, by radośnie obserwować, jak cudownie zarabiający z naszych portfeli biegacze i piłkarze biegają po cenowo przesadzonym stadionie i wzruszamy się patriologią wspólnie z pseudokibicami okładającymi się butelkami po głowach.

Jejciu, to jest wręcz fantastyczne wyróżnienie od świata i niebios, że mój tata jest trzeźwo myślącym człowiekiem, który ani myśli na to wszystko patrzeć. Ostatnio jedynie głupawy chłopak mojej siostry, który ogląda, przełączył przy nim na jakieś zawody i tu padł jedynie rozczarowany komentarz taty, że teraz on hjuż naprawdę nie ma pojęcia, dlaczego tylu facetów to ogląda - jak już na ekranie biegają półnagie panie, a nie panowie, to za to zupełnie bez cycków.
I o czym tu rozmawiać?


Dzisiaj rano odebrałam interesujące zgłoszenie o "aniołkach biegających między Miodową a Wałbrzycha". Interesujące było to, że nie szło się dowiedzieć, czy mieliśmy do czynienia z objawieniem Najświętszej Panienki, entuzjastami Doctora Who czy może ruchomymi pozostałościami po czternastym lutego. Coś biegało i tyle, nie było wiadomo, co.
Poleciałam na miejsce wypadku i, z podświadomym oczekiwaniem, że stanie przede mną jakiś chór anielski, rozczarowana odkryłam, że pod wskazanym numerem jest tylko elegancko wyglądający apartamentowiec.
Domyślam się, że taki Supermen czy inny batman wróciłby w tej chwili do domu pierwszym lepszym tramwajem, żeby dalej robić to, co do nich należy, jak ganianie za ludźmi pingwinami, ludźmi kotami, ludźmi ośmiornicami i innymi fajnymi ludźmi. Ja jednak nie potrafiłam oprzeć się pokusie zajrzenia do środka. Nie chodziło co prawda o potencjał kryminalny takiej przypadłości, ale o to, że jako superbohaterka wychowana w nie-takich-znowu-wypasionych-warunkach (pamiętacie moje okno? :D ) nie miałam zbyt wielu okazji przebywania w takich ekskluzywnych miejscach (w końcu najgorsze szwarc charaktery mają wredny zwyczaj czynienia swoich podłych zbrodni z dala od fajnych miejscówek, niestety).
Już myślałam, że za chwilę ukażą się moim oczom czerwone dywany, ściany w kolorze fioletowego szeptu i wyczyszczone na błysk te... te... no... Mniejsza z tym, jak miało być, bo tak naprawdę nic nie było tak jak powinno - połowa mebli była powywracana, połowa z pozostałych tylko udawała, że stoi, ściany ufajdane jakimiś kolorowymi substancjami (czyżby piuree?) i kawałkiem boczku (ani one ani ten boczek na pewno nie miały odcieniu tamtego pseudofioletu), a podłoga wydawała się właśnie wracać z poprawin jakiejś ruskiej imprezy. A, i dywan! Był też dywan! Oczywiście, piękny, czerwony, tylko że zwisał z żyrandola. Nie no, w ten sposób cześciowo nawet spełniał swoją funkcję, bo żyrandol wcale nie zwisał, tylko jemu zwisało.
Bombastycznie myślę sobie. Przecież jak ja się przejdę po tych wszystkich okruszkach i kawałkach sera feta, to pobrudzę sobie buty :/
Po raz kolejny miałam zrobić odwrót - w końcu miały być aniołki, a ich nie ma, mieli być złoczyńcy, a też ich nie ma, miał być dywan, a... no tak, dywan niestety jest.
I wtedy zadzwonił telefon. Znaczy: ktoś zadzwonił do mnie przy pomocy telefonu - znane mi aparaty telefoniczne nie wykazywały się własną samoświadomością od kiedy dawno dawno temu przed pokojem mojej siostry stanęła ciężarówka z ośmioma tonami pizzy. W każdym razie, cokolwiek to było, odłożyłam na bok leżącą na nim skórkę od banana i odebrałam:
- Witajcie - powiedziała słuchawka. Pomyślałam, że to najwyraźniej jakiś baca czy coś, skoro używa takiej staromodnej formy grzecznościowej. Głos był tak głęboko basowy, że miałam wrażenie, że oto mówi do mnie mój laptop, odpadało więc, że mam przyjemność z kimś sprzed epoki.
- Dziendobry - powiedziałam odruchowo, nie pewna czy bardziej powinnam przekazać jakiś tajny kod czy może zapytać, jak cielęta się howają.
Tym bardziej, że coś pasującego do powyższego przebiegło mi właśnie po korytarzu.
- Moje drogie Aniołki, mam dla was kolejne zadanie - dudnił elektronicznie głos.
Aniołki! LoL! Otworzyłam oczy na baczność (nie wiem, czy wielu śmiertelników tak robi, ale ja wtedy właśnie tak zrobiłam).
Dopiero po paru sekundach mimochodem zaskoczyło we mnie, o co w takim razie chodziło z tymi biegającymi Aniołkami...
Przez chwilę miałam dylemat, czy uświadamiać Charliego, że jego dziewczęta biegają samopas po ulicy. On sobie jednak wcale nie przeszkadzał i kontynuował niczym antywirus nieprzerywający wyświetlania komunikatu w kulminacyjnym punkcie gry.
- Ta akcja wymagać będzie od was więcej niż kiedykolwiek sprytu i intelektu. Od tego, co za chwilę powiem, zależeć będą losy świata.
Przewróciłam oczami. Ostatnim razem, kiedy usłyszałam frazes do złudzenia przypominający ostatnie z powyższych zdań, pewien pan kazał mi wynieść śmieci, a kiedy zaprotestowałam, a potem chyba z kwadrans kłócił się, bo przecież efekt motyla jest.
- I na czym ta akcja będzie polegała? - Zapytałam wreszcie ni to zaciekawiona, ni to zniecierpliwiona zapominając zupełnie, że gość mógłby mnie poznać po głosie.
- Musicie odnaleźć... - Chciał zawiesić głos, żeby spowodować kulminacyjne napięcie, jednak najwyraźniej syntezatorowi głosu się nie chciało - mnie.
Zakaszlałam, żeby nie parsknąć śmiechem, ale i tak obudziłam jakąś żabę, która zarechotała dramatycznie.
- A jak pana znaleźć? - Powiedziałam teatralnie, bo chwilowo żaden inny poważnie brzmiący tryb nie chciał mi się włączyć.
- Specyfika tego zadania polega właśnie na tym, że nie mogę wam tego zdradzić - powiedział głos. - Ufam wam, moje Aniołki i wiem, że pomimo wskazówek...
W tej chwili przestałam słuchać, bo w oddalonym nieznacznie ode mnie wejściu do jakiegoś pokoju zobaczyłam przechodzącego tamtędy przygarbionego hippisa bez włosów i w samym ręczniku (skąd wiedziałam w takim razie, że to hippis? Nie wiem, ale jakoś tak ten kolorowy ręcznik z napisem Hippis zdawał się naprowadzać). Poza tym trzymał się za nos. I poza poza tym przy uchu trzymał komórkę i do niej nawijał.
- ...moja lokalizacja może być dowolna - mówił gość spacerując od do pomiędzy framugami. - Nie mam jednak wątpliwości, że uda się wam mnie namierzyć i uratujecie świat.


Fajnie. Serwis Blogi.pl nadal leży. Tym razem jednak udało mi się znaleźć coś w tym temacie na innym blogu:
Awaria serwisu blogi.pl
Czyli to nie pierwszy raz - jeszcze lepiej :/ Ja to mam szczęście - znajduję bloga z idealnym zestawem funkcji i możliwościami (dowolna liczba stron, dowolna konfiguracja wyglądu, posty o dowolnej dacie publikacji...), a on robi mi taki numer. Żadnych informacji, przekierowań...
Ale... jak się tak zastanowić, to ja faktycznie mam szczęście. Najwymierniej rzecz ujmując - szczęście w tym, że bez pośpiechu grymasiliśmy sobie z Capitano nad nazwą, od stycznia bodajże. A gdybyśmy się tak pośpieszyli? Powrzucałabym wszystko, poukładała, pokomentowała i nagle KOMPLETNY brak dostępu? Brr.

Tak więc, jak tylko wróciłam od Charliego, cały wieczór nic tak mnie nie ciągnęło, jak problem szukania sobie nowego serwera. Teraz wieczór, jak widać na załączonym obrazku, skończył się, a ja muszę przyznać, że jak na razie serwery blogowe wygrywają ze mną 30 : 5. Te 5 to wyzbierane sety od pojedynczych blogów, w których było parę rzeczy, które mi się podobały, a od których ostatecznie dostałam po głowie.
No cóż, w ostateczności weźmie się Blogownię i dorobi strony gdzie indziej. Hmm.

Poza tym z optymistyczniejszych zjawisk dnia jest jeszcze Super Informatyk starający się przejąć od Kitiny umiejętność świadomego snu. Wszystko dlatego, że po paru miesiącach wciąż nie może zapomnieć o niebezpiecznych misjach w kosmosie, lataniu po orbitalnych polskich drogach i podkładaniu bomb wespół z fretką w kombinezonie.

Kroniki Kurczęce część XVIII:
Od i do kąta

A teraz coś, co pewnie zaskoczy moich czytelników, a co mi się fajnie wrzeszczy na karaoke :)



2 komentarze:

  1. I znowu wszystko na mnie... xD
    Skoro nie mam już nic do stracenia, to Cię dobiję. Gdzieś kiedyś wspominałaś, że Gotye jest podobny do McGanna?...

    BO JEST. http://mcgannlibrary.tumblr.com/post/18782447480/wishing-one-and-all-a-happy-mcgann-monday
    Smacznego umierania >:D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żyję, żyję! :D Tylko że się musiałam mocno barierki trzymać.

      Usuń