wtorek, 7 lutego 2012

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 7 lutego 2012



Jakoś wpół do pierwszej na Kanale Pierwszym Polskiego Radia opowiadali o giełdach, bańkach spekulacyjnych, nagłych spadkach na rynku papierów wartościowych i innych bardziej jeszcze zaawansowanych rzeczach. Pomijając długie tyrady tego, co wykraczało poza moje możliwości rozumowania, moją uwagę przyciągnęła informacja o FaceBooku. Webowy gigant postanowił w tym roku wejść na giełdę i (jakoś tam za pomocą nie znanych mi mechanizmów) zarobić co najmniej kilka milionów na 5%-owym udziale. W związku z tą informacją goście rozstrząsali, jakim właściwie sposobem ów portal społecznościowy może być wyceniany na 100 miliardów dolarów i warty milionowych inwestycji rozwojowych (oprogramowanie, monitorowanie bezpieczeństwa, uprzykrzanie życia użytkowników za pomocą innowacji...), skoro jest to przecież kruchy rynek internetowy. Jeszcze kilka lat temu MySpace mógł się pochwalić 400 milionów zarejestrowanych, a teraz został całkiem przygnieciony przez FaceBooka. Po FB z kolei nikt zbyt wiele nie oczekiwał jeszcze 6 lat temu i analogicznie za kolejnych 6 lat to on może zostać zapomniany. Po co więc robić coś, rozwijać i inwestować, skoro i tak interes już się właściwie zwija?
No tak, bo przecież ludzie w ogóle nie przywiązują się do serwisów społecznościowych, nie budują tam swoich społeczności, nie reklamują się na pewnych konkretnych stronach podkręcając ich popularność! Są w stanie każdego dnia rzucić wszystko, skoczyć na nową nowinkę i zapomnieć. Nawet takie zżycie się z Internetem, jakie osiągnęło Google i Torrent nie ma tak naprawdę żadnego znaczenia i warto tracić czas na dywagowanie, że pewnie już jutro one i FaceBook przestaną istnieć - prawda?
Na zakończenie artykułu pani redaktor podała adres do swojej strony internetowej. Co ciekawe - nie na FaceBooku, do zwykłej. Do FaceBooka podała za dziesięć minut, po kolejnym artykule.

A swoją drogą może mi ktoś wyjaśnić, jakim cudem dzisiaj każdy ma fejsbuka, skoro nadal około 30% użytkowników używa Explorera, który go nie obsługuje/obsługuje bardzo niechętnie?

No dobrze, zmiana tematu. Dzisiaj niespodziewanie znów przyszła moja mała uczennica. Niespodziewanie, bo już sobie powłączałam kilka okienek z tekstami do Tego dziwnego uczucia i miałam zamiar zacząć pisać nieco wcześniej niż o 1:00 w nocy (bodajże 16:00 była). No i, pomimo że przeważnie nie wykorzystujemy komputera do nauki matematyki (choć zajęcia stały się bardzo interdyscyplinarne*), to jednak po pewnym czasie zaczęła się nim interesować. I, co gorsza, okienkami, które zajmowały w końcu ponad połówę wszystkich otwartych, czyli tym moim opowiadaniem fanfikowym. Co gorsza, bo dziewczynka nadzwyczajne ma ciągoty do odczytywania wszystkiego, co uwiecznione za pomocą liter. Opowieść naszpikowana terminami naukowymi, kosmitami i innymi pstrokatymi dziwnościami nie jest bynajmniej do dzieci przeznaczona, no ale na zamykanie wszystkiego nie było już czasu, wszak pięciu rąk nie mam. Trafiła jednak na w miarę "bezpieczny" fragment z dyskusją o dziwacznej strukturze pewnego statku kosmicznego, więc obroniłam się jedynie zakłopotana odpowiedzią, że Czytam na pytanie, czy czytam czy piszę, i zaryzykowałam.
I nawet mogłabym pozostać przy tym kłamstewku, bo mała nie dociekała, tyle że... Cóż, zawsze kiedy wpadam w sytuację, kiedy ktoś po raz pierwszy czyta mój tekst ogarnia mnie niepowtarzalna i podejrzana mieszanka lekkiego chichotu i paniki. Myślałam co prawda, że znudzi jej się po pierwszej lokacji ponadwymiarowej - przy o wiele bardziej, zdaje mi się, standardowo skonstruowane opowiadanie filmowe Złoty kompas, które niedawno dorwałam, dość szybko znudził jej się głos - tymczasem myliłam się. Doprawdy, spodziewałam się wszystkiego..! a ją ledwo szło oderwać! Ależ, pewnie uprzedzę sugestię czytelnika, że to pewnie towarzysząca nam magia matematyki pchnęła ją tak zdecydowanie w obszary języka polskiego, ale myśmy już miały za chwilę wychodzić, żeby ją odprowadzić XD I się zachwycała, że naprawdę fajnie się czyta, że ten naukowiec taki śmieszny, że dużo trudnych słów i imiona dałaby inne, ale ciekawe.
No zbaraniałam. To dopiero było dziwne uczucie!
Hehe, najlepsze było jej pytanie... jaka będzie okładka. Bo ona dałaby obrazki twarzy (tylko) w najciekawszej scenie książki. I że to zaciekawiałoby wszystkich kandydatów na czytelników na tyle, że od razu rzuciliby się do kas :D Hmm, wtedy zajęłam się tłumaczeniem jej, że na takiej okładce z samymi twarzami nie byłoby przecież wiele widać. Teraz jednak pisząc tekst zastanowiłam się nad określeniem najciekawszej sceny. Jest (będzie) tylko jedna taka, zdecydowanie, ale nie mogłabym jej dać na okładkę, bo z pewnego względu byłaby nienarysowywalna, a z drugiej... to byłby mega spoiler!
Ja bym dała pewnie czarne kontury na tle nieba - zawsze tak robię:



Czyli pierwsza scena :) Dobra, zabieram się za ostatnią...

Na koniec - dowcip-cytat natchniony filmem Comando:

Bohater kontra antybohater. Ten drugi mierzy do pierwszego z pistoletu.
- Wiem, że nie masz zamiaru do mnie strzelać - mówi ten dobry wychodzą odważnie z ukrycia. - Marzysz o walce wręcz. O tym, żeby rzucić wbić mi ten wielki nóż w plecy patrząc mi prosto w oczy...




P.S. A nową superbohaterską obserwatorkę zauważyłam, Myth, tylko akurat nie dysponowałam wtedy szampanem i zapomniałam XD Ciekawe, jak często do nas zagląda...

____________________
*Tak, można to tłumaczyć jako pozbawione jakiejkolwiek dyscypliny :)

1 komentarz:

  1. Nie musiałoby to być mega-spoilerem, gdyby nie zdradzało zakończenia, a jakiś fragment ze środka "najciekawszej sceny". Użytkown...czytelnik nie znając reszty i tak nie będzie miał pomysłu, co to może być. Ale skoro ma być "nienarysowywalna"...o'kay, czekam cierpliwie :}

    OdpowiedzUsuń