poniedziałek, 30 stycznia 2012

AstroGirl, Dzienniki Superbohaterki 30 stycznia 2012



Przedsięwzięłam decyzję, że skoro nigdzie w Internecie nie idzie znaleźć żadnej akcji (generalnie o Allegro mówię), gdzie gwoździem programu byłaby kaseta Pet Shop Boys, to ją sobie sama nagram. Podkreślam, że ma to być koniecznie kaseta, nie płyta, bo mnie się czasami chce czegoś słuchać bez torturowania laptopa, a poza tym... to nieśmiertelne szeleszczenie kółka...
Dzisiejsze działania sprowadziły się do krótkiego przeglądu możliwości pamięciowych posiadanych nośników. Mam ich całą szufladę, ale porównałam ze dwie, przy czym zadowoliłam się konkluzją, że jeden z nich ma większe, po czym odłożyłam sprawę na później i zapomniałam. Będę na bieżąco raportować.
Aha, i oczywiście, jakby ktoś posiadał, to ja chętnie, oferuję nawet 50zł, chyba że się ktoś dobrze targuje. Zgłaszać się w komentarzach, bo jako superbohaterka numer telefonu mam tajny.

Dzisiejszy wpis chciałam poświęcić pewnej osobie, która jakieś półtora roku temu gościła w programie Tak to leciało! (ale odcinek miał jeszcze dzisiaj i wczoraj powtórki, jak to na sezon ogórniczy przystało) i która wywołała we mnie dość nieprzeciętne odczucia, dokładniej: sprzeczne, jeśli porównać wrażenie, jakie wywoływała przez cały występ i które nagle zniweczyła w finale (tak, był finał :]) ukazując publiczności resztę swojej pozornie wcale nie tajemniczej osobowości.
Miała na imię Daria, krótkie włosy, wózek na zastąpienie niesprawnych niestety nóżek oraz szalenie szeroki uśmiech. Zwłaszcza tym ostatnim wywoływała natychmiast promienną sympatię całej bez wyjątków publiczności (i mojej też, co z dumą powiem) i wszyscy szczerze cieszyli się każdym jej kolejnym sukcesem. A sukcesów było bez liku, bo dziewczyna już na wstępie została przedstawiona jako znawczyni i miłośniczka wszystkich polskich piosenek i ich tekstów. Dosłownie! Na dowód tego pojawiła się migawka z jej pokoju, gdzie nad łóżkiem królował rząd opasłych segregatorów, do których trafiało wszystko, co usłyszała w radiu. W dalszych rundach gry Daria przyznała (na pytanie, co trzeba zrobić, żeby tak wygrywać), że trzeba się przygotować - ona po przejściu przez eliminacje zajęła się ciężką pracą nad swoją perfekcyjną znajomością tekstów.
I opłaciło się! Wszystko przez powszechnie znane wieżę radości, wieżę samotności, I wszystko się może zdarzyć i Baśkę przez Maszynka do świerkania i Mogę wszystko po jakieś Niebo do wynajęcia i mało znane wtedy Małe rzeczy, które udało jej się koncertowo wykombinować razem z przyjaciółką. Śpiewała nie tylko to, co trzeba, ale też dodatkowe kilka linijek dla przyjemności, na co Miecznikowski wybuchał orginalnymi minami i chwalił, że taka, jak to powiedział, encyklopedia muzyczna przydałaby się im w każdym programie.
Wreszcie - nadszedł ten tajemniczo niezwykły finał, którego tak niewielu jest w stanie dostąpić. Suma gwarantowana skoczyła do 25 tysięcy, a Miecznikowski zadał sakramentalne pytanie, czy gra czy nie gra. Oh, długo miała wątpliwości, ale każdy z obu stron ekranu myślał Idź! Chcemy cię posłuchać ten jeden raz więcej, bo jesteś niesamowita! Znasz każdy tekst, więc wygrasz, ale mniejsza z tym!, więc było aż głośno od tych myśli. Także Miecznikowski dopowiadał, że każdy jest pewien, że będzie znała odpowiedź i że powinna grać. Więc w końcu Daria ogłosiła, że robi to dla wszystkich niepełnosprawnych, którzy nie wierzą, że mogą coś osiągnąć i zaryzykowała.
No i tu zdarzyła się katastrofa - na ekranie pojawił się tytuł King Bruce Lee Karate Mistrz, na który ja dostałam pół roku temu głupawki, bo akurat go przed 19:00 słuchałam i jego resztki wciąż kicały mi po głowie, a Daria tymczasem... zrobiła minę zieloną jak trawa i stwierdziła, że nie zna, ba, że nawet nigdy nie słyszała. Miecznikowski więc, żeby pocieszyć zawołał jej suflerów i w eter poszła bezsprzecznie najbardziej betonowa ze wszystkich polskich pieśni.
No i właśnie tutaj wyszła na jaw bardzo smutna druga natura Darii - smutna, bez pewności siebie i dystansu. Kiedy zaczynała się druga zwrotka, a jej przyjaciele w najlepsze dukali zakręcony tekst piosenki, ona wtuliła się w pierś Miecznikowskiego i zaczęła płakać, co zapewne nie pomogło jej towarzyszom w dobrej zabawie. Nawet nie próbowała się bawić, a kiedy prowadzący mówił z uśmiechem i zgodnie z prawdą, że dla widzów, niepełnosprawnych i całej reszty i tak jest zwyciężczynią, to już nawet nie słuchała...
Eh, nie chodzi mi o to, że tam jakiś wstyd, że dorosła płakała, bo uważam, że tylko głupek może tak powiedzieć (a już napewno nie superbohater ) - płakać wolno każdemu. Nie rusza mnie też tłumaczenie, że przecież i tak i tak miała kupę forsy - kto by się nie zestresował, gdyby mu tak perfidnie nie uciekło drugie tyle? Mnie chodzi o to, że... nie taką osobowość nam pokazała. Pokazała nam uśmiechniętą dziewczynę, która nie zważa na takie legendarne przeciwności jak wózek i prze do przodu nie załamując się niczym i niczego nie bojąc. Któż z oglądających nie oczekiwał, że zaintrygowana tytułem Daria powie: Ooo... Nie znam tego. To się teraz będę musiała nauczyć, po czym będzie bawiła się najgłośniej i najdumniej ze wszystkich? W końcu cel, o którym mówiła tj. dodanie wiary i odwagi już osiągnęła, czyż nie? Tymczasem tym jednym krótkim załamaniem, tymi kilkoma łzami powiedziała mi, że te wszystkie piosenki, które wykuła na blachę, to było nie tyle, żeby wygrać, ale żeby nie przegrać. Żeby zamiast się bawić wiedzą, którą się przypadkiem powyłapywało, i zawsze jedynie pewnym prawdopodobieństwem, trzeba przede wszystkim wygrać. Że te wszystkie "zielone" w programie, to była jedyna droga, bo przy "czerwonym" nagle świat by się załamał i znowu stałaby się nikim. Zamiast radości strach i może nawet cyniczne nastawienie na wygraną, bo przecież ona nie może przegrać!
Trudno mi nie pomyśleć, że to właśnie przez tę jej niepełnosprawność zrobiło się coś takiego. Bo dzisiaj niepełnosprawność jest zupełnie czym innym niż sto lat temu, kiedy była "kalectwem". Dzisiaj wystarczy się rozejrzeć, żeby zobaczyć, że w dzisiejszych czasach każdy zostanie uznany za świnię, jeśli z powodu niekompletności (w zasadzie nie tylko fizycznej, ale i umysłowej) odmówi komuś miejsca w pracy, praw w urzędzie stanu cywilnego, jeśli zapomni o zbudowaniu podjazdu... Dookoła ludzi niepełnosprawnych wytworzył się specyficzny styl traktowania głaskaniem po główce. Nie zrozumcie mnie źle - nie chodzi bezpośrednio o to, że im się nie należy, że zwykli ludzie mają mniej czy coś. Sprawa jest zupełnie inna. Chodzi mi właśnie o umiejętność przegrywania. To nawet nie jest wina zamych zainteresowanych, że im się wszystko z ułatwieniem daje pod nos, bo nie mają tego czy tamtego, że zawsze im się da tę nagrodę pocieszenia - wystarczy, że tak jest. Że zawsze kiedy już, już mają przegrać, że kiedy mogliby zostać pozostawieni sami sobie i stanąć oko w oko ze swoimi problemami, to wtedy zawsze znajdzie się ktoś, kto się uśmiechnie i wyciągnie rękę, sąsiad wesprze dobrym słowem, jakaś dobra pani urzędnik załatwi uprości procedury.
Tymczasem czasami zdarza się, że taka osoba wyjdzie na chwilę do jakiegoś "normalnego" programu, w którym nigdzie nie ma żadnej gwiazdki, że osoba niepełnosprawna dostaje nagrodę mimo pomyłki i efektem tego zderzenia jest psychiczna katastrofa osoby, która przegrała pierwszy raz w życiu.
Kolejny przypadek, który ukazuje wyższość zwierząt na ludźmi. Mało kto zwraca uwagę na ich fantastyczne ograniczenie, które zdarzyło mi się ze dwa razy oglądać w telewizji, kiedy na przykład państwo Kowalscy chwalili się poszkodowanym przez samochód pupilkiem (w wersji pierwszej kotkiem, w drugiej pieskiem), który nie został przez nich porzucony czy uśpiony ( :( ), a który teraz hasa wesoło po trawie ze śmieszną doczepioną do siebie miniaturką wózka inwalidzkiego. Otóż taki kot zlokalizowany przez inne koty jest nadal tym samym kotem. Ma zapach, głowę, futro, pazurki (no, przynajmniej większość), więc żaden się nie będzie zastanawiał, czy się z nim bawić czy nie, czy przeganiać ze swojego terytorium czy nie. Tak samo takiemu uszkodzonemu kotu nigdy nie przyjdzie do głowy, że coś jest z nim nie tak, bo rozważania nad swoim jestestwem zwyczajnie nie mieszczą się w jego możliwościach.
A ludziom pozostaje głupio dziwić się, że ich zwierzaczek niczym się nie przejmuje, tylko kica z innymi jakby nigdy nic.

Kolejny poniedziałek, a ja nadal prowadzę obserwację 1TVP. Tak jak myślałam - teatru już nie uświadczymy. O 20:30 "zrealizowany rzetelnie na faktach film" Ostateczne rozwiązanie - czyli coraz bardziej się oddalamy, choć z godnym podziwy brakiem pośpiechu.

Wspomnianego wyżej King Bruce Lee już chyba kiedyś dawałam, więc jak ktoś ma ochotę posłuchać, niech sobie sam poszuka ;) a ja tymczasem swoim zwyczajem przedstawię coś, co mi się dzisiaj nadało:



EDIT:
A co tam, jak szaleć to szaleć: Paul McGann z Dalekiem XD


stąd

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz