wtorek, 2 kwietnia 2013

Fire Slayer, relacje superbohaterki

„Dzień pięćdziesiąty dziewiąty. Jolka jednak nie jest w ciąży, szkoda. Tej pindzie przydałby się jakiś konkretny kopniak od życia. „Obiekt” na dobre zadomowił się w naszej firmie. Szefowa, wysyła go co rusz na jakieś zlecenia. Widziałam jak obmacywał Kaśkę, na ksero obok łazienek. Zawsze wiedziałam, że jest łatwa.”



            „Dzień sześćdziesiąty pierwszy. „Obiekt” zaczął zwalczać serum. Najwyższy czas, aby podjąć jakieś kroki”

            Zastopowałam dyktafon.

            - Idę na przerwę! – Zawołałam ściągając płaszcz z wieszaka.

            Wyszłam na zewnątrz zakładając odzienie. Drzwi otworzyły się z cichym świstem. Wieczorne chłodne powietrze dmuchnęło mi w twarz. Odetchnęłam z ulgą i wyciągnęłam papierośnicę z kieszeni. Powoli, z namaszczeniem wzięłam lucky strike’a i uniosłam go do ust. W lewej dłoni stworzyłam kulę ognia, ostrożnie odpaliłam od niej papieros. Strzepałam resztę płomieni z ręki i oparłam się o ścianę głęboko zaciągając dymem.

            - Kiedyś to wszystko będzie moje – mruknęłam, przyglądając się parkowi otaczającemu pałac, który był siedzibą firmy. – I to też - uśmiechnęłam się spoglądając w niebo i wypuszczając nosem dym wymieszany z parą.

            Będąc przy końcu papierosa. Jeszcze raz przyjrzałam się gwiazdom. „A niech ich wszystkich licho” pomyślałam widząc, że jedna z nich oberwała się z nieboskłonu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie...
fakt, że zmierzała ona prosto na mnie i cały czas się powiększała. Z ogromnej kuli ognia, stała się naglę kilkumetrowym robotem.

            Otrząsnęłam się i dałam kilka susów w stronę parku. Potknęłam się i złamałam obcas. Chwilę po tym, robot wylądował. Miał ponad dziesięć metrów wysokości.

            Za moimi plecami usłyszałam ciche „Zip, Zip”. Odwróciłam się i skamieniałam. Ujrzałam hordę najeżonych bronią robotów, prujących w stronę zamku.

            Gdzieś wybuch pożar, w siedzibie głównej uruchomiono alarm. Rozległo się miarowe wycie syreny, a latarnie ukryte w dachu pałacu rozbłysły piekielnie mocnym białym światłem.

            Robot gigant wbił swoje wielkie łapsko w jedną z wież. Wszystko działo się w przeciągu zaledwie dwóch minut. Rozpoczęła się strzelanina. Pociski były wszędzie. Ukryłam głowę w zaroślach. Drżącą ręką wyciągnęłam dyktafon.

            „D-dzzień sześćdziesiąty pierwszy. Nie wiem kurwa co tu się dzieje! Jakiś pieprzony robot właśnie kradnie mi obiekt śledztwa!”

            Gigant wydostał rękę z wieży, niszcząc ją przy tym doszczętnie i ruszył w stronę lasu.

            - Co to, to nie! – Wstałam z ziemi i ruchem dłoni stworzyłam wokół siebie kulę ognia. Żaden pocisk nie jest w stanie przebić się przez moją kopułę nie topiąc się.

            Wyłamałam drugi obcas. Obdarłam swoją ołówkową spódnicę, żeby nie przeszkadzała w biegu i ruszyłam w pościg za uciekającym robotem. Miałabym oddać jedyną szansę na zemstę? Nic z tego! Po drodze wpadłam na kilka robotów, ale nie było one żadną przeszkodą. Roztopiłam je, jeszcze zanim zdążyły mnie zlokalizować.

            Gigant rozstawił metalowe skrzydła. Zaczął wznosić się w powietrze, kiedy ostrzelałam go kulą płomieni. Zachwiał się w powietrzu i runął na ziemię, orając przy tym połowę przyzamkowego ogrodu. Nie zwracając na to uwagi, podniósł się. Każdemu jego ruchowi towarzyszyły głośne skrzypnięcia. Stanął na nogach i nie zwracając uwagi na uszkodzenia ruszył w stronę lasu. Każdy jego krok mierzył jakieś dwadzieścia metrów, a odcisk jego stopy był wielkości ciężarówki. Najwyższe drzewa sięgały zaledwie jednej trzeciej wysokości robota. Bez trudu mogłam kontrolować drogę jaką zmierzał.

            Przeszłam parę dobrych kilometrów. Byłam kompletnie zziajana. Nie czułam nóg. Moje kostki, łydki i ramiona były całe poobcierane od przedzierania się przez gąszcze. Włosy sterczały w całkowitym nieładzie, pokiereszowane przez wilgoć i wiatr.

            „Zaraz zacznie świtać – powiedziałam dyktafonowi, mojemu towarzyszowi w niedoli – ta kupa żelastwa zniknęła mi z oczu dobrą godzinę temu. Idę dalej. Podejrzewam, że wszystko jest sprawką konkurencji, próbują odbić swojego, mogę się założyć, że dotrę do ich tajnej bazy. Przeszłam już ponad dwadzieścia metrów i nie mogę znaleźć kolejnego śladu. Przecież tyle ton złomu nie mogło tak nagle wyparować. Cholera...”

            Stanęłam wryta. Trudno mi było uwierzyć w to, co widzę. Spodziewałam się, że natrafię na ukryty właz albo bunkry. Tymczasem przede mną stała mała stara chata. Tutaj w środku lasu. No zwyczajna chata, dach, drzwi, okna komin, płot.

            „O co, do jasnej cholery, chodzi!?”

Z szoku wyrwał mnie krótki urywany krzyk.

4 komentarze: