Stanęliśmy
wszyscy przed wielkim pałacem na obrzeżach miasta. Pałac
obrośnięty był ze wszystkich stron wielkimi platanami. W oknach
wisiały ciemne kotary, mury porośnięte były bluszczem. Stara
brama zaskrzypiała, gdy zbliżaliśmy się w stronę budynku. Nagle,
ujrzałam zbliżającą się postać. W cieniu drzew nie mogłam
poznać jego twarzy. Gdy ją już ujrzałam wydałam z siebie jeden,
krótki krzyk. Nigdy nie widziałam czegoś tak potwornego, człowiek,
nie, stworzenie stojące przede mną zbliżyło się do naszej grupy
i wyciągnęło przed siebie laserowy miecz.
-
Zdrastwujcie, nazywam się człowiek-korniszon i nie pozwolę wam
zbliżyć się do domu mojej pani i mentorki. Zniszczę was
wszystkich, tak że wasza powierzchnia absorbująca składniki
odżywcze będzie się ciągnęła stąd aż do Paryża, wzdłuż
linii TGV.
Gość
naprawdę wyglądał jak korniszon i dziwnie przypominał nauczyciela
robiącego sekcję na dziecku dwa odcinki temu. W sumie,
najprawdopodobniej był to ten sam mężczyzna. Na jego szyi wisiał
charakterystyczny złoty łańcuch.
Nie
było co się zastanawiać, musieliśmy go pokonać. Dobyłam
biodegradującego floretu, walał się, gdzieś po drodze to wzięłam.
Nie czekając na dalszy ciąg przemówienia, rzuciłam się na
zielonego gościa. Walka trwała zaciekle, słychać było tylko
brzdęki wydawane przez nasze bronie. Siły były wyrównane, nie
byłam pewna czy dam radę. Korniszon wykręcił piruet, zgrabnie
uchylił się od mojego ataku, lecz w ostatniej sekundzie odsłonił
się nieznacznie. Zauważyłam ten defekt w jego obronie, złapałam
za floret i zdegradowałam znaczną część jego tkanek. "To
jego koniec, facet nie ma szans się ruszyć" - pomyślałam...
I to był mój błąd, kątem oka ujrzałam wiązkę czerwonego
światła tuż koło mnie, milisekundę później nie miałam już
małego palca u lewej ręki. Ale po wykonaniu tego desperackiego
ataku Korniszon wyzionął ducha. Uczniowie wiwatowali, razem
zbliżyliśmy się do drzwi wejściowych.
Po
krótkim siłowaniu się z drzwiami weszliśmy do środka. Pałac
urządzony był w stylu Ludwika XIV. Po schodach schodziła niemłoda
kobieta ze szklanką whiskey w jednej ręce a z cygarem w drugiej.
Jak szepnął mi na ucho Roger, to właśnie była słynna Baratella.
-
Witajcie moi mili... Widzę, że jednak dotarliście do mojego domu.
Dzwonił do mnie dyrektor, spodziewałam się was. Czego tu szukasz,
dziewczyno o oczach jaszczurki? - mówiła wolno i spokojnie, wręcz
monotonnie, przynudzająco, wszyscy zaczęli robić się dziwnie
senni, lecz ja twardo stałam na nogach.
-
Szukam odpowiedzi na parę pytań. Po pierwsze powiedz mi, dlaczego
porywasz młode uczennice i co z nimi robisz? A po drugie, nie
widziałaś Death Bride, wiesz, upiłyśmy się razem... A nie,
sorry, to stara ściema. No, w każdym razie czy jej nie spotkałaś?
-
Odpowiem ci, żadnej Death Bride nie widziałam, jedyne martwe
dziewczęta jakie tu możesz spotkać są pannami. A co z nimi robię?
Och to proste. Młode ciało, młody duch... Nawet nie zdajesz sobie
sprawy ile one posiadają energii. Wysysam z nich życie, dlatego
żyję już tyle lat... Wiesz, że byłam zaproszona na osiemnastkę
Montaigne'a*? A poza tym używam ich do wskrzeszania moich dawnych
przyjaciół, spójrz! - Nagle zaczęli do niej dołączać
mężczyźni, niektórych poznawałam z obrazków w podręcznikach. -
Oto moi drodzy poeci: Molier, Baudelaire, Balzac, La Fontaine, Du
Bellay... Mam tutaj egzemplarze z każdego nurtu literackiego, z
każdej epoki, z każdej dzielnicy Paryża. Ci panowie odzyskali
dzięki mnie swoje życie i zaręczam, że chętnie je stracą w
mojej obronie.
Potem,
jak należy, zaczęła się prawdziwa naparzana. Z jednej strony
młode pokolenie z bagietkami, iPhonami i książkami do algebry, z
drugiej strony przekrój francuskiej literatury z tomikami wierszy i
słownikami. Mieliśmy przewagę, nie mieli z nami szans. W momencie,
gdy przed nosem przeleciał mi tomik "Poèmes saturniens",
a sam Verlaine poległ, wiedziałam, że walka zakończona. Bratella
stała zadziwiona i nie mogła się ruszyć, nagle zaczęła
panicznie krzyczeć. Okazało się, że w ferworze walki, sam Diderot
przypadkiem odchylił zasłonę w oknie. Promienie słoneczne musnęły
ciało Panny Baratelli, która zaczęła skwierczeć. Widocznie jej
organizm nie lubił UV... Chwilę później z fanatyczki literatury
pozostał tylko popiół.
Spojrzałam wokół, ranni uczniowie,
znów nieżyjący poeci, poza kilkoma, na przykład Alfredem de Mussetem, który
chodził w kółko i mruczał pod nosem coś o straconej miłości i
dźwięcznych krokach. Nagle poczułam ból, spojrzałam na siebie. Z
brzucha ciekła mi krew... Zdążyłam tylko zobaczyć, jak Flaubert
poucza jakiegoś trzecioklasistę by nie był zbyt romantyczny (i dostaje po twarzy od wspomnianego już Musseta). Potem została tylko
ciemność.
_____
* Michel Eyquem de Montaigne -
szesnastowieczny pisarz i filozof.
Na szczęście tej babki już nie ma, ale co z Rozalindą?
OdpowiedzUsuńOto jest pytanie...
Usuń