piątek, 14 września 2012

Cnotliwa Rozalinda, wciąż świadectwo.


Stanęliśmy wszyscy przed wielkim pałacem na obrzeżach miasta. Pałac obrośnięty był ze wszystkich stron wielkimi platanami. W oknach wisiały ciemne kotary, mury porośnięte były bluszczem. Stara brama zaskrzypiała, gdy zbliżaliśmy się w stronę budynku. Nagle, ujrzałam zbliżającą się postać. W cieniu drzew nie mogłam poznać jego twarzy. Gdy ją już ujrzałam wydałam z siebie jeden, krótki krzyk. Nigdy nie widziałam czegoś tak potwornego, człowiek, nie, stworzenie stojące przede mną zbliżyło się do naszej grupy i wyciągnęło przed siebie laserowy miecz.
- Zdrastwujcie, nazywam się człowiek-korniszon i nie pozwolę wam zbliżyć się do domu mojej pani i mentorki. Zniszczę was wszystkich, tak że wasza powierzchnia absorbująca składniki odżywcze będzie się ciągnęła stąd aż do Paryża, wzdłuż linii TGV.

Gość naprawdę wyglądał jak korniszon i dziwnie przypominał nauczyciela robiącego sekcję na dziecku dwa odcinki temu. W sumie, najprawdopodobniej był to ten sam mężczyzna. Na jego szyi wisiał charakterystyczny złoty łańcuch.

Nie było co się zastanawiać, musieliśmy go pokonać. Dobyłam biodegradującego floretu, walał się, gdzieś po drodze to wzięłam. Nie czekając na dalszy ciąg przemówienia, rzuciłam się na zielonego gościa. Walka trwała zaciekle, słychać było tylko brzdęki wydawane przez nasze bronie. Siły były wyrównane, nie byłam pewna czy dam radę. Korniszon wykręcił piruet, zgrabnie uchylił się od mojego ataku, lecz w ostatniej sekundzie odsłonił się nieznacznie. Zauważyłam ten defekt w jego obronie, złapałam za floret i zdegradowałam znaczną część jego tkanek. "To jego koniec, facet nie ma szans się ruszyć" - pomyślałam... I to był mój błąd, kątem oka ujrzałam wiązkę czerwonego światła tuż koło mnie, milisekundę później nie miałam już małego palca u lewej ręki. Ale po wykonaniu tego desperackiego ataku Korniszon wyzionął ducha. Uczniowie wiwatowali, razem zbliżyliśmy się do drzwi wejściowych.

Po krótkim siłowaniu się z drzwiami weszliśmy do środka. Pałac urządzony był w stylu Ludwika XIV. Po schodach schodziła niemłoda kobieta ze szklanką whiskey w jednej ręce a z cygarem w drugiej. Jak szepnął mi na ucho Roger, to właśnie była słynna Baratella.

- Witajcie moi mili... Widzę, że jednak dotarliście do mojego domu. Dzwonił do mnie dyrektor, spodziewałam się was. Czego tu szukasz, dziewczyno o oczach jaszczurki? - mówiła wolno i spokojnie, wręcz monotonnie, przynudzająco, wszyscy zaczęli robić się dziwnie senni, lecz ja twardo stałam na nogach.
- Szukam odpowiedzi na parę pytań. Po pierwsze powiedz mi, dlaczego porywasz młode uczennice i co z nimi robisz? A po drugie, nie widziałaś Death Bride, wiesz, upiłyśmy się razem... A nie, sorry, to stara ściema. No, w każdym razie czy jej nie spotkałaś?

- Odpowiem ci, żadnej Death Bride nie widziałam, jedyne martwe dziewczęta jakie tu możesz spotkać są pannami. A co z nimi robię? Och to proste. Młode ciało, młody duch... Nawet nie zdajesz sobie sprawy ile one posiadają energii. Wysysam z nich życie, dlatego żyję już tyle lat... Wiesz, że byłam zaproszona na osiemnastkę Montaigne'a*? A poza tym używam ich do wskrzeszania moich dawnych przyjaciół, spójrz! - Nagle zaczęli do niej dołączać mężczyźni, niektórych poznawałam z obrazków w podręcznikach. - Oto moi drodzy poeci: Molier, Baudelaire, Balzac, La Fontaine, Du Bellay... Mam tutaj egzemplarze z każdego nurtu literackiego, z każdej epoki, z każdej dzielnicy Paryża. Ci panowie odzyskali dzięki mnie swoje życie i zaręczam, że chętnie je stracą w mojej obronie.

Potem, jak należy, zaczęła się prawdziwa naparzana. Z jednej strony młode pokolenie z bagietkami, iPhonami i książkami do algebry, z drugiej strony przekrój francuskiej literatury z tomikami wierszy i słownikami. Mieliśmy przewagę, nie mieli z nami szans. W momencie, gdy przed nosem przeleciał mi tomik "Poèmes saturniens", a sam Verlaine poległ, wiedziałam, że walka zakończona. Bratella stała zadziwiona i nie mogła się ruszyć, nagle zaczęła panicznie krzyczeć. Okazało się, że w ferworze walki, sam Diderot przypadkiem odchylił zasłonę w oknie. Promienie słoneczne musnęły ciało Panny Baratelli, która zaczęła skwierczeć. Widocznie jej organizm nie lubił UV... Chwilę później z fanatyczki literatury pozostał tylko popiół.

Spojrzałam wokół, ranni uczniowie, znów nieżyjący poeci, poza kilkoma, na przykład Alfredem de Mussetem, który chodził w kółko i mruczał pod nosem coś o straconej miłości i dźwięcznych krokach. Nagle poczułam ból, spojrzałam na siebie. Z brzucha ciekła mi krew... Zdążyłam tylko zobaczyć, jak Flaubert poucza jakiegoś trzecioklasistę by nie był zbyt romantyczny (i dostaje po twarzy od wspomnianego już Musseta). Potem została tylko ciemność.

_____

* Michel Eyquem de Montaigne - szesnastowieczny pisarz i filozof.





2 komentarze: